sobota, 14 maja 2011

Krótka historia o kawkach II.

Spodziewałyśmy się zadań poważnych, wymagających odpowiedzialności i umiejętności nabytych podczas pierwszego roku studiów.
Błąd.
Już drugiego dnia strażnicy przywieźli z miasta G. dwa małe pisklęta kawek.

Dlaczego?Jak?Po co? Proszę bardzo, oto odpowiedź.

Ktoś Niejaki zadzwonił z miasta G. do zarządu parku krajobrazowego, by ten zareagował na to ptasie nieszczęście. Otóż znaleziono właśnie porzucone dwa pisklaki i kto ma się nimi zająć, jak nie profesjonalni pracownicy parku krajobrazowego w K.
Więc strażnicy wzięli swój ruski złom i pojechali po pisklaki.

Dlaczego? Wydawałoby się, że kto jak kto, ale przyrodnicy wiedzą, że takie rzeczy zostawia się naturze. Albo mama kawka zaopiekuje się pisklętami, albo pan kot będzie miał obiad. Dziwny nie jest ten świat.
Jednak tok myślenia pracowników parku okazał się inny. Mianowicie chodziło o coś na kształt PR-u. Że niby park troskliwy jest, cierpliwy jest i wszystko wybacza, a ponadto na życzenie przygarnia gatunki pospolite, celem ich uratowania.

Co następnie zrobiono z kawkami?

Ano dano je nam w opiekę. I tak ambitne plany zostały przekreślone, a nasi opiekunowie praktyk mieli święty spokój.
Pisklaki darły się non stop. 24 h. Siedem dni w tygodniu. Siedziały se obok lodówki w kartonie pod lampką. I darły ryje.
Nie wiedziałyśmy za bardzo co się robi z takimi pisklakami...wyprowadza na spacer, rzuca piłkę, uczy latać...w każdym razie jeden dostał imię Ziutek, a drugi stał się Heńkiem.
I tak zaczęła się nasza krótka acz intensywna przygoda z Ziutkiem i Heńkiem właśnie.

Kontynuując...
Kazali nam karmić chłopaków za pomocą łyżeczki. No więc tak im pchałyśmy do dziobów ryż i parówki...Z perspektywy czasu wydaje się to dość irracjonalne, ale kiedy przypominam sobie, że:
a)nie miałyśmy za bardzo czym kopać robaków
b)nie było mięsnego, ani wędkarskiego, a tym bardziej już zoologicznego
c)to był ten czas, kiedy jeszcze laptop z dostępem do internetu nie stanowił podstawy wyposażenia plecaka na wyjazd
d) w końcu otaczali nas ludzie wykształceni w tym kierunku, a skoro oni uważali, że parówki i ryż są całkiem okej...no to nie mogłyśmy podważać ich autorytetu,
to właściwie nie mamy sobie nic do zarzucenia.

Wszystko oczywiście robiłyśmy z troską i miłością. Parówki i ryż rozdrobnione, mikroporcyjkami na zamówienie wrzucane do dzióbków. Potem woda. Łyżką do dzióbków. I tak co trzy godziny. W nocy też.

Nie mogłyśmy przez to nigdzie się za bardzo oddalić, bo sumienie nam nie pozwalało zostawić Ziutka i Heńka na pastwę losu.

Raz zaryzykowałyśmy i pojechałyśmy do R-N.

Wyszłyśmy na przystanek przed dom. I czekałyśmy. Po jakieś godzinie zorientowałyśmy się, że chyba jednak nic nie przyjedzie. Wtedy nadciągnął PKS, który litościwie się zatrzymał i nas zabrał, choć nie powinien. Jak się okazało, PKS przez K. nie jeżdżą już od dwóch lat. No i w ogóle poza sezonem to nic tu nie jeździ, bo każdy i tak ma auto. Ponadto Pan Kierowca miał znajomą pielęgniarkę w Pabianicach, niejaką Mariolę i bywał na dworcu Łódź Fabryczna. Wysadził nas tam, gdzie przed tygodniem stałyśmy z bagażami po środku lasu i nie wiedziałyśmy co robić. Pan Kierowca powiedział, że niedługo w stronę R-N będzie jechał inny autobus i nas zabierze. No więc czekałyśmy.
I faktycznie. Przyjechał i nas zabrał.
W R-N można było zaznać cywilizacji jako takiej i sklepów no i w ogóle. Jednak musiałyśmy się sprężać, bo Ziutek z Heńkiem czekali w domu. Ale żadnego autobusu powrotnego w stronę K. już nie było.

Ruszyłyśmy więc piechotą przez lasy i pola. Na szczęście znałam drogę, co nie zmieniało faktu, że była ona daleka dość.Kiedy gdzieś po 5 km wyszłyśmy z pól i lasów na szosę postanowiłyśmy łapać stopa.

No i się zatrzymał. Czarny mercedes, błysk, zgroza, skórzane obicia oraz drewniana deska rozdzielcza na wysoki połysk. Z przodu dwóch panów na biało i z biżuterią złotą. W stronę Mikołajek podążali i powiedzieli, że nas wysadzą, gdzie se tam chcemy.

Ja tam nie wierzyłam, że jeszcze kiedyś ujrzę Ziutka i Heńka, ale ostatecznie zatrzymali się i wysadzili nas na już sławnym skrzyżowaniu w środku lasu, gdzie wetknięta jest tabliczka, że do K. to jeszcze dwa kilometry.

Złapałyśmy podwózkę. Tym razem dla odmiany zatrzymał się rozklekotany kaszlak, gdzie z tyłu na podłodze walały się puszki z piwem.

W domu miałyśmy nie złą awanturę od chłopaków.

Już więcej nie wybierałyśmy się tak nierozważnie na dalekie odległości. Skombinowałyśmy sobie rowery - składaki bez hamulców i przerzutek.Trochę trzeba było się namęczyć po tych lasach, ale ostatecznie dawały radę.

Raz nawet byłyśmy na kajakach. I zatrzymałyśmy się w barze serwującym placki ziemniaczane ze śmietaną. Tylko za śmietanę trzeba było zapłacić ekstra...

I tak nam mijał dzień za dniem, aż do czasu wyjazdu.
Jednego dnia Heniek zgęźlał i jakoś tak przestał się ruszać, a potem zdechł. Strażnicy urządzili mu piękny pogrzeb. Jak wszelkie znaki wskazywały Ziutka niebawem czekało to samo.
Ale my już byłyśmy w drodze powrotnej do domu z poczuciem klęski i myślą, że ryż i parówki to nie był najlepszy pomysł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz