czwartek, 9 czerwca 2011

Zum Meer.


Lubię spędzać święta inaczej niż zwykle. Lubię myśleć o tym, że jestem wolna, gdy inni uwiązani łańcuchami przy stołach tortur walczą z kolejnym jajkiem z majonezem, kawałkiem sernika, śledziem, plastrem szynki, bigosem z chlebkiem a jakże, tudzież sałatką jarzynową powszechną. Lubię wtedy jechać, bo wiem, że wszyscy zostali w domach i wszystko będzie dla mnie.
I tak też w ramach obchodów Wielkiej Nocy korzystając z okazji bycia oddalonym od domu rodzinnego wsiadłam o 6.00 rano w pociąg do Cuxhaven. Bo czemu nie?
Po kolejnych pięciu godzinach wysiadłam na stacji, gdzie skończyły się tory i nie było gdzie dalej jechać.
Cel był jasny: położyć się na piachu, wypić browara, posmażyć blade ciało i wrócić do domu.



Idąc za ludźmi trafiłam do portu i stała się tłumność oraz ciasność. Jakiś nieokiełznany handel tandetą i kiczem: pieskami na baterie, środkami do czyszczenia luster, kiełbasą na ciepło i piwem na zimno, paskami skórzanymi, paskami nieskórzanymi, portfelami, częściami samochodowymi, koralikami, obrazami, sztuczną biżuterią, watą cukrową, zdalnie sterowanymi samochodzikami, rybą w bułce, torebkami, szmatami, chińskimi stanikami, kocami w konie w galopie, ręczniki w zachód słońca. Wszystko, co zwykle w takich miejscach się znajduje, jak widać niezależnie od poziomu cywilizacyjnego.
Generalnie chciałam uciekać, ale było to trudne, albowiem wszyscy uczestnicy ruchu wykazywali zainteresowanie przedmiotami wystawianymi na polowych łóżkach i stojakach na kółkach. Szczekały na mnie bateryjne psy, włosy oblepiała wata cukrowa, czepiały się pająki z plastiku i gumy. Gdzie morze? Przecież widzę statki, port jest wielki. Gdzie jest morze?

Tuż za betonowym nabrzeżem Morze Północne było. Jakieś szare, we wzorek z tankowców, kontenerowców.

W takim razie gdzie jest plaża?

Nie ma.

Ruszyłam na zachód w poszukiwaniu piachu. Szłam godzinę betonem, umierając z pragnienia i zastanawiając się czemu nikt nie pije piwa z butelki. Bo gdyby ktoś pił, ja też bym wyciągnęła swoje. Ale nie pił nikt i było mi tak głupio samej.

W ramach odpływu pokazały się watty, które okazały się śmierdzącym bagnem, pokrytym jakimiś podejrzanymi kupami niewiadomego pochodzenia.

Plaża ogrodzona siatką z drutem kolczastym okazała się tak cenna, że za wstęp Pan zażyczył sobie 3 euro. No co za zgryzota, ale zapłaciłam. Wszystko w ramach realizacji założonych celów.

Rozpostarłam kocyk, wyjęłam pomalowane jajka, kawałek kauflandzkiego makowca, termosik, kanapeczkę oraz piwo marki Norten-Hardenberger. Na plaży też nikt nie spożywał produktów alkoholowych. To było na tyle podejrzane, że obejrzałam bilet wstępu na plażę. Tam powinno być coś napisane na ten temat. Ale nie. Nic.
Na wszelki wypadek wypiłam piwo chyłkiem, potajemnie, bez sensu.

No to się smażę. Jest bosko. Ludzie puszczają latawce, po plaży chodzi wielkanocny zając, kontenerowce płyną jeden za drugim.

Ale przecież ile można?

No to uznałam, że czas się zbierać. "Może jak tu jestem to powinnam chociaż stopy kawałek zanurzyć w morzu?" No to zebrałam wszystkie zabawki z piasku i ruszyłam przez watty ku morzu. Było to doświadczenie na wskroś obrzydliwe. Próbowałam omijać te dziwne kupy z piasku, bo wyglądały jak kupy...tylko z piasku...Nadal nie wiem co mogło je wyprodukować, ale zauważyłam, że inni nie robią sobie nic z tych kup i je rozdeptują ze spokojem i błogością na twarzy.

Ale mnie to nie przekonało.

Omijając kupy, idąc zygzakiem, tylko mi znanym labiryntem doszłam do morza. To co zobaczyłam też nie wyglądało zachęcająco - żółta piana, jakieś śmiecie, trupki żyjątek w żółtej pianie. No dobra czas na zanurzenie stopy.

Właściwie byłam przygotowane na przeszywające zimno, ale woda okazała się jakaś ciepła. Obrzydliwe. Uciekłam do brzegu omijając kupy.


Gdzieś z godzinę szłam na dworzec, gdzie wejście zablokowała grupa lewicowo-punkowo-żebracza. Wsiadłam do pociągu, by kolejne 6 godzin wracać do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz