Tak to przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka.
Prawda okazała znacznie bardziej przerażająca niż to sobie potrafiliśmy wtedy wyobrazić.
Cała dziwota pobytu w Neplach polegała na tym, że właśnie pośród domków, huśtawek i piaskownic stała tzw. neogotycka murowana kaplica ogrodowa, a w niej właśnie szczątki nieszczęśliwie zmarłego syna, któryż to spadł z konia w młodym wieku, i któremu rodzice, właściciele włości, wystawili taką oto kaplicę.
Juliusz się nazywał.
To co napisałam jest dziwne, więc napisze to raz jeszcze: Tak między domkami stała grobowa kaplica, a ośrodek wczasowy należy do Caritasu. Dzieci w nim wypoczywają. Z ubogich rodzin.
Niewybredny żart, prawda? A jednak.
Podsumowanie dnia miało miejsce w stołówce. Nic takiego.
Na ścianach setki koszmarnych rysunków rysowanych dziecięcą ręką i przedstawiających koszmar grobowca i małego Julka w scenie jego śmierci. Widocznie legenda jest podstawą każdych kolonii. Żyje w umysłach biednych dzieci. W szafie postać z prześcieradła. Kukła. Horror.
W domku brak zamka w drzwiach uwidaczniał się w postaci wielkie dziury. Pokój o tekturowych ścianach i podłogach, o tapczanach, na które strach patrzeć, a co dopiero spać, uzupełniał obraz łazienki.
Tam bowiem poszarpana (jakby nożem!) zasłonka prysznicowa w towarzystwie dwóch rysunków twarzy dopełniała rozpaczy.
Po podłodze łaziły czerwie.
Boże, pozwól nam przetrwać tę noc i dożyć końca ćwiczeń Polska Wschodnia!
Krzętów: Fantastycznie ciepły dzień zapowiadał obóz turystyki aktywnej gdzieś pomiędzy nigdzie a niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. W założeniu mieliśmy w domkach tekturowych w ośrodku nad Pilicą.
Po przybyciu na miejsce okazało się, że Pilica nie była w tym sezonie łaskawa i zalała domki. Co prawda woda już ustąpiła i wszystko wydawało się być w porządku.
Wybrałyśmy domek nie będący w stanie ruiny. Prezentował się całkiem całkiem. I farba nie odchodziła nawet.
Jednak po otworzeniu drzwi okazało się, że nie ma podłogi. No nie było jej po prostu. Trawa.
Nie był to problem jedynie nasz. Więc przenieśliśmy się wszyscy do stołówki. Przynajmniej podłoga była.
To nie koniec był atrakcji, albowiem dnia następnego we wsi w sklepie dowiedzieliśmy się, żeby nie pić surowej wody, gdyż zatruta ona jest i sraczkę będziemy mieli. Dla niektróych było za późno.
Nie wspominam o warunkach sanitarnych, bowiem jedna toaleta na 50 osób nie jest tym czego życzę Czytelnikowi. Ani o prysznicu z wodą lodowatą, a mimo to skażoną.

Wilno: To był jakiś chrześcijański w typie hostel. Nie było źle. Właściwie naprawdę przyzwoicie. Jednak miejsce to zapamiętam z wydarzenia zwanym "incydentem prysznicowym".
Albowiem to właśnie z D. wróciłyśmy z miasta chwiejnym krokiem i postanowiłyśmy się odświeżyć.
Wzięłyśmy więc to co trzeba i ruszyłyśmy pod prysznic. A jakże.
Wyszłam już, zdawało się trzeźwo myśląca, gdy okazało się, że D wyjść nie może.
Drzwi się zatrzasnęły.
Bieg myśli galopował przez mózgownicę, czułam krople potu wstępujące na czoło. Jest 3 w nocy...Co teraz?!
Zaraz, chwileczkę, przecież na pewno da się otworzyć te zasuwane drzwiczki! Chwyciłam, szarpałam. No nic, puścić nie chciały.
Nie bój się D. ja Cię uratuję, ja coś wymyślę! Ja przyniosę stołek, ja Cię górą wyjmę z tej pułapki! Mój Boże! Ale jak?!Nie bój się! Uratuję Cię!
Nie no musi być jakiś sposób, a jak tu do rana zostaniemy? Chyba jej wrzucę śpiwór, żeby chociaż się tam przespała...Co? Co za bzdura! Gdzie ten stołek? Może jeszcze poszarpię. Spróbujmy razem! I raz!
I tak szarpiąc ze strony lewej przyszło mi do głowy, żeby spróbować od strony prawej.
Zdziwieniu nie było końca, jak się okazało, że szarpałyśmy wspólnie za nieruchomy element drzwiczków, zostawiając te ruchome zupełnie w spokoju.
Co za ulga...a potem umarłyśmy ze śmiechu.
Choczewo: Puste ośrodki sportowe mają w sobie coś przerażającego, gdy są puste. Długie ciemne korytarze. Puste pokoje. Wielkie łazienki. Też puste.
Tak właśnie było w Choczewie, gdzie pokoje noclegowe ulokowane były w blaszaku, typu piętrowego. Nie powiem, tam też było całkiem w porządku.Jedynie zarządcy tegoż blaszaka byli jacyś podejrzani. Któregoś dnia powiedziano nam, że przyjedzie grupa budowlańców i zajmie część pokoi.
Wizja snujących się po naszym korytarzu, naszej łazience i naszej świetlicy grupy budowlańców (a można się domyślić, że z natury nie czytują poezji i nie dyskutują o filmie o tematyce moralnego niepokoju) była co najmniej przerażająca.
Każdego dnia wyczekiwałyśmy przybycia budowlańców.
Z każdym powrotem z trwogą myślałyśmy o tym jak kradną z korytarza nasze rowery i zajmują fotele przed telewizorem.
Budowlańcy stali się mitem i proroctwem jednocześnie. Weszli do języka polskiego pod postacią metafor, przysłów i porównań.
Czekałyśmy na nich jak na koniec świata.
A oni powtarzali, że już lada dzień się zjawią.
Ale nigdy nie zobaczyłyśmy ani jednego budowlańca.
Wyjechałyśmy prędzej.
Wrocław: Tu byłyśmy najdłużej. Miesiąc. Zadowolona byłam z siebie jak nigdy, kiedy załatwiłam nam pokój za niewygórowaną cenę w domku jednorodzinnym we Wrocławiu.
Gdy wysiadłyśmy na dworcu Wrocław Główny, udałyśmy się do taksówki, w której to ze wszelką ufnością zdradziłam taksiarzowi nazwę ulicy, będąc pewna, że on ze zrozumieniem pokiwa głową i uruchomi silnik, a potem pomkniemy sierpniowym Wrocławiem do domu.
Nic bardziej mylnego.
Dobrze, że miałam ze sobą mapę, żeby pokazać taryfiarzowi, gdzie to ta nasz ulica się znajduje. W życiu o niej nie słyszał. W życiu tam nie był.
Faktycznie. Gdzieś na skraju miasta, gdzie ostatnie bloki, gdzie zamknięta stacja kolejowa, gdzie wylot na Jelcz, tam był nasz dom. Na najbliższy miesiąc.
W trakcie tego miesiąca ja zachorowałam na koklusz, naprawiałam telewizor kartką papieru, D. zaatakowały pchły z kota, oglądałyśmy "Zakazane piosenki" i nigdy nie weszłyśmy do Hali Stulecia.
Aha.
Podczas, gdy D. zostawała dłużej w pracy segregując segregatory, ja czekałam w Empiku. Przeczytałam w sumie cztery książki.

Giżycko: Na czas badań do pracy zamieszkałam na parterze w jednym z giżyckich blokowisk. Dostałam pokój w tapetę w brokat, srebrne kwiaty. w oknach żaluzje. Na oknach krótkie firanki. Tapczan. Stół. Szafa. Czego więcej trzeba?
Mieszkanie należało do babci, mieszkającej od jakiegoś czasu w Pieczarkach. Babcia Olga opowiadała jak usmażyć kurczaka, jak to w Pieczarkach bywa, jak z mężem nie bardzo bywa, jak to przeklęte miejsce po cmentarzu za kościołem trawi ogniem kolejne inwestycje, które na nim postawią. Jednak babcia Olga miała swój cel w tym wszystkim. Celem było zdobycie mnie dla wnuczka, który nauki pobiera w Olsztynie.
Tuż przed wyjazdem babcia zaaranżowała nawet zaproszenie dla mnie na jakieś mazurskie wesele. Ale wyjechałam prędzej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz