piątek, 10 czerwca 2011

Zimowe wejście na Brocken miało miejsce dnia 18. lutego.



Żeby nie było tak miło i ciepło ze wspomnień przywołuję zimową wycieczkę celem zdobycia najwyższego szczytu Niemiec środkowych. Wybór padł na dzień 18 lutego.

Plany snute od stycznia, kawy wypite w księgarni nad studiami map, godziny spędzone w sieci w poszukiwaniu połączeń, szlaków, dróg najtrudniejszych z trudnych spełzły właściwie na niczym na tydzień przed wyjazdem.
Bowiem grupa rozrosła nam się w uczestników. Wybrano więc drogę prostą i łatwą, krótką i pozbawioną możliwych przygód. Ale to może i lepiej się stało.

Jak to teraz ująć, żeby nikogo nie urazić...? W każdym razie umówieni byliśmy wszyscy na dworcu o godzinie 6.00 rano, albowiem o 6.07 odjeżdżał nasz pociąg w stronę Harzu. Organizator całego przedsięwzięcia nie pojawił się. I tylko ja wiedziałam, że wieczór wcześniej przyssał się on do butelki likieru ziołowego, który po trzech kolejnych łykach zdawał się być coraz lepszy. O 6.05 wykonałam telefon, celem zorientowania się co się stało z głównym przewodnikiem wycieczki i jak można to było w sumie przewidzieć, spał sobie smacznie, o ile smaczne sny można mieć po tych ziołowych paskudztwach. Budząc się powiedział tylko, że będzie za godzinę i nas dogoni. W takim razie odjechaliśmy.


Bazując na mym jakże bogatym turystycznym doświadczeniu [sic!], pomyślałam sobie, że specjalnie czekać nie trzeba. Tak to zwykle bywa przy większych ilościach osób, że każdy chce od życia czego innego. I to w tym samym momencie. Pragnienia różnorodne dotyczą przede wszystkim:
a)toalety,
b)kawy,
c)toalety,
d)jedzenia,
e)toalety.

Do tego należy doliczyć czas na zorientowanie się w przestrzeni i ot godzina mija. Pierwsza kawa wypita została na drugim przystanku naszej wyprawy w Bad Harzburgu, druga natomiast 40 minut później w niejakim Torfhaus. Jeśli wydaje się, że decyzje o wypiciu kawy były jednomyślnie i szybko podjęte, to jesteś drogi Czytelniku w ogromnym błędzie. Więc nie było dziwne, że stojąc pośród śniegu i debatując o tym "coterazrobimy" z autobusu wysiadł Pan Organizator. Ponieważ cała uwaga skupiła się na nim, to nawet decyzja o kierunku drogi jakoś została szybko podjęta i wcielona w życie.


I tak sobie szliśmy, może z kilometr jeszcze wszyscy razem, jak zaczęłam mieć wszystkiego dość, więc poszłam przodem. Dogonił mnie Pan Organizator, częstowawszy resztką ziołowego czegoś co zostało z wczoraj. Nawet pierwszy łyk był całkiem znośny. Dobrze, że był ostatni.
Droga na szczyt była taka jak wiele dróg na szczyt, który każdy chce mieć odnotowany w swoim zeszyciku podróży. Szeroka, pozbawiona utrudnień, przygotowana dla dzieci, starców i niepełnosprawnych. Ma to swój walor. W dodatku się okazało, że właściwie na górę można wjechać nie kolejką nawet, lecz pociągiem. (Jak się okazało jeszcze później na szczycie jest stacja posiadająca 3 perony!!!) Więc sobie szliśmy. Mijał nas pociąg. Minął nas osiemdziesięcioletni narciarz biegowy nawet. Strój jego był na wzór głębokiego DDRu tak jakoż narty. Nawet coś do nas mówił, ale co? Kto to by zrozumiał...Następnie ukazały się naszym oczom całe wycieczki, rodziny z dziećmi itp...itd...Wyszliśmy na drogę asfaltową. Bo na szczyt można i limuzyną wjechać.




A na górze już same atrakcje: kamień z napisem "Brocken", a dokoła niego inne pomniejsze kamienie z wyrytymi nazwami europejskich stolic, muzeum, parę knajp, dworzec (...), parę głazów narzutowych. I mgła...
Więc niestety widoku iście górskiego nie uraczyliśmy wcale, albowiem mgła spowiła dokładnie wszystko na odległość 10 metrów od osoby obserwującej. I jak w tejże chwili zaśpiewał rzewnie współtowarzysz trzeci (będący Niemcem, aczkolwiek jednak Polakiem): "Oprócz błękitnego nieba...nic mi dzisiaj nie potrzeba..."
Poszliśmy więc napić się piwa, bo to już był czas najwyższy.
Zwiedziliśmy również muzeum.
W tak zwanym międzyczasie reszta grupy znikła. Więc zostaliśmy w trójkę. Pokręciliśmy się trochę po szczycie i postanowiliśmy zejść do punktu wyjścia. Nasz kryptopolak prowadzący rozmowy o Solidarności, podśpiewujący "Lato, lato, lato czeka..." i opowiadający o rynku we Wrocławiu wyjął z plecaka dwa piwa, po czym je otworzył czymś co miał pod ręką. I tak sobie szliśmy popijając.
Na dole znaleźliśmy przystanek autobusowy, jednak myślą pierwszą było złapanie stopa. Autobus był jednak pierwszy.
W Bad Harzburgu mieliśmy sporo czasu na wykorzystanie go w sposób kreatywny.
Przede wszystkim należało znaleźć coś na kształt Lidla. Aldi spełniał wymagania.
Dwa macedońskie (czy może raczej mołdawskie?) wina w cenie 1,35, kartofelsalat oraz chleb - w sam raz na obiad w Deutsche Bahnie. Brakowało nam sztućców do tej uczty wobec czego Pan Organizator poszedł wypróbować swój wschodniopolski akcent w miejscowym kebabie. Dali mu czego chciał. Bez szemrania.
Na dworcu w Bad Harzburgu nie było nikogo, oprócz trzech osób, które dały dla nas najmniejszy koncert świata. Oraz Pana, który czytał gazetę i miał bardzo gdzieś urocze chwile z muzyką na dworcu w Bad Harzburg.

Było zimno. A pociągu nie było.

Weszliśmy więc do windy. Małe pomieszczenie, zamykane drzwi. Idealne. Winda jednak na postoju otwierała drzwi samoistnie. Więc aby zatrzymać choć trochę ciepła musieliśmy jeździć tą windą w górę i w dół (choć możliwość była ograniczona do 0 i -1). Dużo frajdy daje takie jeżdżenie windą. Szczególnie jak można podwieźć innych ludzi.

W pociągu konsumowaliśmy to co mieliśmy, popijając mołdawskim (a może jednak macedońskim?)winem i rozmawiając o wszystkim.
Ciepło - to co zapamiętałam szczególnie.
Wieczorem znów byliśmy w punkcie wyjścia.
Dobranoc na skrzyżowaniu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz