Plan doczekał się realizacji na początku grudnia, akurat kiedy śniegu spadło wystarczająco dużo, a temperatura w dzień wynosiła -10 stopni.
Liczba uczestników wycieczki:2
Godzina odjazdu pociągu w stronę Hannoveru: 5.02
Liczba dokończonych butelek brzoskwiniowego szampana:1
Godzina otwarcia Lidla w Hannoverze: 6.00
Liczba tanich (lub najtańszych raczej)win z Lidla: 2
Liczba pudełek zapałek kupionych w kiosku na dworcu: 1
Z tym zaopatrzeniem kolejne trzy godziny podróży minęły nie wiem kiedy. W każdym razie w niejakiej mieścinie Leer, nazwaną na potrzeby wycieczki Pustki, należało się wpakować w pociąg wiodący do Holandii. Problemy z tym związane:
a) wina wina i lewitowanie w związku z tym,
b) brak zakupu holenderskiego biletu na bardzo holenderski pociąg,
Punkt b) związany był z kolejnymi możliwymi rozwiązaniami:
1. przeczekać 9 min podróży do drugiego miasteczka od granicy w kiblu,
2. w razie kontroli udawać, że nadal jest się w Niemczech i pokazywać niemiecką legitymację (która przecież uprawnia do podróży po Dolnej Saksoni,
3. w razie kontroli nie udawać, że jesteśmy Polakami, natomiast udawać, że nie mówimy w żadnym innym obcym języku,
4. w razie kontroli pokazać bilet ulgowy (za 1,20 PLN) Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Łodzi.
Pomysł nr 1 odpadł natychmiast. W pociągu nie było nikogo poza nami i typem, w stylu Pana Żula, z puszką piwa w ręku. Zabarykadowanie się w kiblu mogłoby zostać natychmiast zauważone, albowiem nie tylko w trójkę byliśmy pasażerami, ale także pociąg miał dwa wagony, na wzór tramwaju. Cóż.
Pomysły 2,3,4 nie doczekały się realizacji, ponieważ Pan Konduktor (niech Paca Mama ma go w swej opiece) zażądał biletów jeszcze po niemieckiej stronie granicy, więc nasze cudowne legitymacje były bardzo wystarczające.
Wysiedliśmy koło 11.00 w Winschoten. Bez planu miasta, jedynie z adresem dwóch punktów docelowych naszej wycieczki i zapamiętanym obrazem ich położenia z GoogleMaps.Tyle.
Holenderskie małe miejscowości nie wyglądają tak jak sobie je wyobrażałam. Przynajmniej to nie wyglądało.
Organizm miejski Winschoten był chaotyczny, uliczki pokręcone, po 200 m kończące się niczym. Jakiś dom handlowy wciśnięty w jednopiętrowe domu, tu kościół, a tam drugi. Drzwi zamknięte. Jesteśmy w centrum, a nagle na tyłach miejskiego życia Winschoten. Autochtoni podskórnie wiedzieli, że jesteśmy obcymi, a my podskórnie wiedzieliśmy, że oni wiedzą. Obserwowali każdy nasz ruch. Z okien, zza sklepowych lad, z bud z jedzeniem, z samochodów. Pytali czego tu szukamy. Nie chcieliśmy im powiedzieć.
Kiedy wreszcie w tym małomiasteczkowym koszmarze znaleźliśmy jeden z zielonych miejsc przystankowych. Uradowani tym faktem natarliśmy na drzwi, które nam powiedziały, że czynne jest dopiero od 13.00. To samo w punkcie nr 2.
Oddaliliśmy się w celu znalezienia rozrywki na kolejne dwie godziny. Nie było łatwo, ponieważ w ręku została nam jeszcze jedna butelka wina, a ławka w porcie była zaśnieżona. Ratunkiem okazały się złote łuki hamburgerowego eldorado. Zgodnie z ideą wycieczki, zamówiliśmy zwykłe hamburgery. Najtańsze. Ponieważ wino z lidla najwyraźniej nadal dawało o sobie znać, hamburgery magicznym sposobem zamieniły się w cheesburgery. (Liczba opakowań sera zakupionych w lidlu:2)
McDonald's nigdy nie świeci pustkami. Nawet ten w Winschoten. Obserwowaliśmy parę pochłaniającą swoje mczestawy, dzieci pochłaniające swoje frytki, dwójkę, która wysiadła z czarnego samochody, która postanowiła poddać się wykwintności serwowanych dań.
Zbliżała się 13.00.
Żeby nie było, że czekaliśmy na otwarcie i jesteśmy pierwszymi spragnionymi wrażeń klientami-turystami, byliśmy o 13.10.
Coffeshop wyglądał dość melinowato. Wewnątrz lada z kasą i minimenu tego baru po prawej, drzwi na domofon, hasło, sezamieotwórz się na lewo. Najpierw menu, kasa, pieniądze. Koleś Pan Sprzedawca nie wyglądał na Holendra...Nikt z klientów nie wyglądał. Większość wyglądała na stałych bywalców, potomków znad Eufratu i Tygrysu, albo bohaterów Trainspottingu. I w tym wszystkim my, biali ludzie ze wschodu, bardzo wyglądający na bardzo turystów.
Whatever.
Zaopatrzeni w odpowiednie środki odurzające dostaliśmy zezwolenie na przekroczenie magicznych drzwi otwieranych jedynie przez Pana Sprzedawcę - Nieholendra. W środku było jeszcze gorzej niż w przedsionku. Ciemno jakoś, ściany dla niepoznaki pomalowane na zielono, wyposażenie bardzo podrzędnego pubu w Łodzi.
Whatever.
...
Pociąg powrotny był o 16.53, a przed nami ten sam problem. Jak wsiąść niezauważonym, a przynajmniej sprawiać wrażenie osób, które już od Groningen jadą tym pociągiem i na bank miały już sprawdzone bilety. Rozwiązanie było jedno: wbiec do pociągu, w locie zdjąć czapki, szaliki, kurtki i rękawiczki, w tym samym momencie dojadać kanapkę i kończyć dopijanie herbatki z termosikowego kubka. Bułka z masłem.
Tym razem holenderskim pociągiem jechał tłum ludzi...może zjaranym pracownikom kolei nie chciało się chodzić w te i z powrotem, bo dojechaliśmy do Niemiec bezpieczni.
Wysiedliśmy w Leer. Nie byliśmy pewni, czy rano byliśmy na tej stacji. Ale w sumie nie było innej możliwości. Przeszliśmy na perony rozglądając się bacznie na boki, szukając jakiś znajomych elementów z rana. Nic. To to wino z lidla. Tak to jego sprawka.
Z Leer do Hannoveru w towarzystwie Kartofellsalat (Holenderski Lidl)i jednego Tyskiego(Getrankemarkt, Getynga), które wzięłam na wszelki wypadek, jechaliśmy sobie dalej. W Hannoverze godzina przerwy. Nasz pociąg był dopiero o 21.36, a na zewnątrz hannowerski Weinachtsmarkt przyciągał tandetą i plastikiem. Jego zaleta tkwiła w grzanymi winie.
A ponieważ było zimno, bardzo zimno, pobiegliśmy do pierwszego stoiska i kupiliśmy po kubku. Grzało mocno w ręce i dusze zmarzniętych pielgrzymów.
O 22.50 Metronom zajechał na stację w Getyndze. Po 18 godzinach znów byliśmy w punkcie wyjścia.
Dziękuję. Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz