Niespodziewanym pomysłem było spotkać się w połowie drogi między Krakowem,a Łodzią.
Więc inaczej wypaść nie mogło, że będzie to właśnie Częstochowa.
Ranne pociągi suną w stronę tych dziwnych pograniczy regionów, województw, gdzie oprócz jakiegoś jedynego światełka w tunelu typu Kielce, Radomsko czy Sulejów, nie ma totalnie nic. Ludzie żyją gdzieś właśnie w tych czarnych dziurach w geograficznej świadomości społeczeństwa, zapomniani i z dala od dobrodziejstw cywilizacji.
I tak ten mój pociąg sunął właśnie z Białegostoku do Wrocławia, gdzie dwa wagony stanowiły drugą klasę, i w których właśnie wszyscy gromadzili się tłumnie na wzór sardynek w puszce.
Wsiadłam w Koluszkach. Nawet ładny ten dworzec. Widać ktoś się postarał o w miarę nową infrastrukturę, czego nie można było powiedzieć o obrazie Rokicin, Moszczenicy, Piotrkowa czy Radomska. W ogóle portret tej części Polski (a pewnie całej reszty też) o tej porze roku przedstawia się nieciekawie.
Koniec marca goni ostatkiem sił, jeszcze na polach śnieg.
Częstochowa Osobowa to już wielki świat. Nawet są schody ruchome, wszystko przeszklone i w kafelkach. Nawet po wyjściu z budynku nie jest tak strasznie. No przynajmniej nie doznaje się szoku, wstrząsu i ataku padaczki tak jak po wyjściu z Fabrycznego w stronę stanowisk autobusowych. Łódź w ogóle jest miastem dla koneserów. (architektury dużej i małej, sztuki, w tym ulicznej i ogólnie rzecz biorąc przeznaczona jest dla ludzi o mocnych nerwach i wysublimowanym guście turystycznym. Bez prostych rozwiązań i podania na talerzu)
Cóż można zrobić z sobą w sobotnie przedpołudnie właśnie w Częstochowie.
Ano pójść na Jasną Górę rzecz jasna, choć dawno matura zdana.
Nigdy nie wiadomo co człowieka spotka, bo nigdy nie planowałam odwiedzić tego miejsca raz jeszcze kiedyś w przyszłości, no ale niezbadane są wyroki tego, co świat napędza.
Po drodze weszliśmy do ratusza, a raczej może chcieliśmy do niego wejść z powodu rzekomej wystawy fotograficznej, albowiem ucałowaliśmy klamki od drzwi. Wobec 10 minut do otwarcia przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie niewiadomopoco tłumnie gromadzili się żołnierze i harcerze wokół czegoś, co wyglądało na cerkiew. Z daleka widać było, że zbudowana na krzyżu łacińskim. I te cebule. I w ogóle wygląd ma egzotyczny (bizantyjski dokładnie) pośród częstochowskiej rzeczywistości. Tylko ten krzyż wieńczący cebule nie pasował.
I owszem, tabliczka powiedziała nam, że cerkiew prawosławna była, ale się zmyła i teraz jest kościół św. Jakuba. Weszliśmy do środka, a tam było jeszcze bardziej egzotycznie niż na zewnątrz, gdzie szarpaliśmy za każdą napotkaną klamkę. Nie chciały puścić.
Poszliśmy Aleją Najświętszej Maryi Panny a jakże, a potem parkiem w stronę największej atrakcji w okolicy. Budki z goframi, hamburgerami, hot dogami czy zapiekankami były przystankami w drodze ku świętości. Na miejscu też budy. A to bursztynek, a to butelka, a to obrazek, a to kubeczek, a to różaniec, a to książeczka. Generalnie wszystko to, co można dostać na każdym bazarze od Bałtyku po Tatry, tylko tu w formie, wiadomo, częstochowsko-sanktuaryjnej.
Było dosyć tłumnie jak na przedwiosenną, obrzydliwą sobotę.
Co nie przeszkodziło nam w jawnym wyszydzeniu katodiznejlandu, pełnego kiczu, pieniądza i chińskiej tandety w imię Boga. A przecież zespół klasztorny to kawał historii, dobrej architektury i niezłych zbiorów.
Samo założenie obronne jest ciekawe: klasztor-twierdza, obwarowany murami, posadzony na bastionach, z bramami wjazdowymi, otoczony fosą, zamek strzegący granicy Polski od południa. Nie do zdobycia ojcowie Paulini,żyjący w samowystarczalnej klatce.
Ale to wszystko wydaje się być pominięte, na to nie zwraca się uwagi, która skupiona jest głównie na obrazach świętych i baroku oblepiającym ściany i sufity, który budzi dość mieszane emocje - początkowo robi wrażenie, uderza obuchem w głowę, a trupki wysypuje gdzieś poza teren włości. Ale po chwili król jest nagi. Przynajmniej jak dla mnie, ale to kwestia gustu.

Bezwstydne nasze zachowanie i ogólna szczęśliwość została szybko dostrzeżona, klątwa rzucona, pełne powagi spojrzenia odprowadziły nas z dala od Obrazu, bośmy niegodni.
Więc ruszyliśmy między korytarze, komnaty, schody w górę, schody w dół.
Śpiący strażnicy Majestatu śnili smacznie o obronie Jasnej Góry przed szwedzką falą powodziową na swoich krzesełkach zupełnie nie zdając sobie sprawy z tej świętości, która się dzieje, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy dostępują glorii, którzy przed każdym kolejnym obrazem padają na kolana i pełni pasji ślą życzenia w stronę portretów.
Przemierzając kolejne schody, pomieszczenia, mijając ludzi, którzy czują objawienie w sobie, którzy potrzebowali przyjazdu do twierdzy by poczuć się lepszymi, przepychając się między nimi na przekór odsłoniliśmy czerwone kotary i byliśmy znów na zewnątrz.
Obejrzeliśmy kolejne znamiona turystyki ogarniającej Jasną Górę - tabliczki co wolno, czego nie, kolejne budki, fotka z pomnikiem: do wyboru Popiełuszko albo Papież, dla dzieci armaty na Szwedów.
Schodząc w stronę miasta zaczepiła nas kobieta z obrazkami, pytając czy nie chcielibyśmy właśnie takiego obrazka z Jezusem, bo przydatny taki.
Ale w odpowiedzi usłyszała, że Boga mamy w sercach, więc wersja papierowa jest zbędna.
Kręcąc się w te i we wte wreszcie usiedliśmy w kawiarni na kawie.
Potem były waflowe beczułki z nadzieniem o smaku słodkim, napaść na automat co wybija pamiątkowe monety, spacer po ruchomych schodach w stronę odwrotną aż do mdłości. Pożegnanie na peronie i pociąg do Koluszek, który się opóźnił, bowiem jedna pani miała bilet na te trasę, ale nie tego przewoźnika, co było powodem zatrzymania pociągu, sprowadzenia policji i wyprowadzenia tej zbrodniarki przez funkcjonariuszy.
Widzisz i nie grzmisz!?