poniedziałek, 30 maja 2011

Berlin Ostbahnhof

Zasłyszane, podglądnięte:

- Mamo, mamo, mamo mamo!
- No...
- Zapytaj mnie...zapytaj mnie co będzie za...za 3 miesiące i 18 dni!
- Skarbie...
- No zapytaj no!
- No to co będzie za..ile?
- No za 3 miesiące i 18 dni!!!
- Co będzie za 3 miesiące i 18 dni?
- MOJE 21. URODZINY!!!

Jak to się nazywa? Infantylizacja społeczeństwa?

poniedziałek, 16 maja 2011

Czarna madonna. Czarna kawa. Często. I chowa.

Niespodziewanym pomysłem było spotkać się w połowie drogi między Krakowem,a Łodzią.

Więc inaczej wypaść nie mogło, że będzie to właśnie Częstochowa.
Ranne pociągi suną w stronę tych dziwnych pograniczy regionów, województw, gdzie oprócz jakiegoś jedynego światełka w tunelu typu Kielce, Radomsko czy Sulejów, nie ma totalnie nic. Ludzie żyją gdzieś właśnie w tych czarnych dziurach w geograficznej świadomości społeczeństwa, zapomniani i z dala od dobrodziejstw cywilizacji.

I tak ten mój pociąg sunął właśnie z Białegostoku do Wrocławia, gdzie dwa wagony stanowiły drugą klasę, i w których właśnie wszyscy gromadzili się tłumnie na wzór sardynek w puszce.
Wsiadłam w Koluszkach. Nawet ładny ten dworzec. Widać ktoś się postarał o w miarę nową infrastrukturę, czego nie można było powiedzieć o obrazie Rokicin, Moszczenicy, Piotrkowa czy Radomska. W ogóle portret tej części Polski (a pewnie całej reszty też) o tej porze roku przedstawia się nieciekawie.
Koniec marca goni ostatkiem sił, jeszcze na polach śnieg.
Częstochowa Osobowa to już wielki świat. Nawet są schody ruchome, wszystko przeszklone i w kafelkach. Nawet po wyjściu z budynku nie jest tak strasznie. No przynajmniej nie doznaje się szoku, wstrząsu i ataku padaczki tak jak po wyjściu z Fabrycznego w stronę stanowisk autobusowych. Łódź w ogóle jest miastem dla koneserów. (architektury dużej i małej, sztuki, w tym ulicznej i ogólnie rzecz biorąc przeznaczona jest dla ludzi o mocnych nerwach i wysublimowanym guście turystycznym. Bez prostych rozwiązań i podania na talerzu)

Cóż można zrobić z sobą w sobotnie przedpołudnie właśnie w Częstochowie.
Ano pójść na Jasną Górę rzecz jasna, choć dawno matura zdana.
Nigdy nie wiadomo co człowieka spotka, bo nigdy nie planowałam odwiedzić tego miejsca raz jeszcze kiedyś w przyszłości, no ale niezbadane są wyroki tego, co świat napędza.
Po drodze weszliśmy do ratusza, a raczej może chcieliśmy do niego wejść z powodu rzekomej wystawy fotograficznej, albowiem ucałowaliśmy klamki od drzwi. Wobec 10 minut do otwarcia przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie niewiadomopoco tłumnie gromadzili się żołnierze i harcerze wokół czegoś, co wyglądało na cerkiew. Z daleka widać było, że zbudowana na krzyżu łacińskim. I te cebule. I w ogóle wygląd ma egzotyczny (bizantyjski dokładnie) pośród częstochowskiej rzeczywistości. Tylko ten krzyż wieńczący cebule nie pasował.
I owszem, tabliczka powiedziała nam, że cerkiew prawosławna była, ale się zmyła i teraz jest kościół św. Jakuba. Weszliśmy do środka, a tam było jeszcze bardziej egzotycznie niż na zewnątrz, gdzie szarpaliśmy za każdą napotkaną klamkę. Nie chciały puścić.
Poszliśmy Aleją Najświętszej Maryi Panny a jakże, a potem parkiem w stronę największej atrakcji w okolicy. Budki z goframi, hamburgerami, hot dogami czy zapiekankami były przystankami w drodze ku świętości. Na miejscu też budy. A to bursztynek, a to butelka, a to obrazek, a to kubeczek, a to różaniec, a to książeczka. Generalnie wszystko to, co można dostać na każdym bazarze od Bałtyku po Tatry, tylko tu w formie, wiadomo, częstochowsko-sanktuaryjnej.
Było dosyć tłumnie jak na przedwiosenną, obrzydliwą sobotę.
Co nie przeszkodziło nam w jawnym wyszydzeniu katodiznejlandu, pełnego kiczu, pieniądza i chińskiej tandety w imię Boga. A przecież zespół klasztorny to kawał historii, dobrej architektury i niezłych zbiorów.

Samo założenie obronne jest ciekawe: klasztor-twierdza, obwarowany murami, posadzony na bastionach, z bramami wjazdowymi, otoczony fosą, zamek strzegący granicy Polski od południa. Nie do zdobycia ojcowie Paulini,żyjący w samowystarczalnej klatce.

Ale to wszystko wydaje się być pominięte, na to nie zwraca się uwagi, która skupiona jest głównie na obrazach świętych i baroku oblepiającym ściany i sufity, który budzi dość mieszane emocje - początkowo robi wrażenie, uderza obuchem w głowę, a trupki wysypuje gdzieś poza teren włości. Ale po chwili król jest nagi. Przynajmniej jak dla mnie, ale to kwestia gustu.

Bezwstydne nasze zachowanie i ogólna szczęśliwość została szybko dostrzeżona, klątwa rzucona, pełne powagi spojrzenia odprowadziły nas z dala od Obrazu, bośmy niegodni.
Więc ruszyliśmy między korytarze, komnaty, schody w górę, schody w dół.

Śpiący strażnicy Majestatu śnili smacznie o obronie Jasnej Góry przed szwedzką falą powodziową na swoich krzesełkach zupełnie nie zdając sobie sprawy z tej świętości, która się dzieje, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy dostępują glorii, którzy przed każdym kolejnym obrazem padają na kolana i pełni pasji ślą życzenia w stronę portretów.

Przemierzając kolejne schody, pomieszczenia, mijając ludzi, którzy czują objawienie w sobie, którzy potrzebowali przyjazdu do twierdzy by poczuć się lepszymi, przepychając się między nimi na przekór odsłoniliśmy czerwone kotary i byliśmy znów na zewnątrz.

Obejrzeliśmy kolejne znamiona turystyki ogarniającej Jasną Górę - tabliczki co wolno, czego nie, kolejne budki, fotka z pomnikiem: do wyboru Popiełuszko albo Papież, dla dzieci armaty na Szwedów.

Schodząc w stronę miasta zaczepiła nas kobieta z obrazkami, pytając czy nie chcielibyśmy właśnie takiego obrazka z Jezusem, bo przydatny taki.
Ale w odpowiedzi usłyszała, że Boga mamy w sercach, więc wersja papierowa jest zbędna.

Kręcąc się w te i we wte wreszcie usiedliśmy w kawiarni na kawie.
Potem były waflowe beczułki z nadzieniem o smaku słodkim, napaść na automat co wybija pamiątkowe monety, spacer po ruchomych schodach w stronę odwrotną aż do mdłości. Pożegnanie na peronie i pociąg do Koluszek, który się opóźnił, bowiem jedna pani miała bilet na te trasę, ale nie tego przewoźnika, co było powodem zatrzymania pociągu, sprowadzenia policji i wyprowadzenia tej zbrodniarki przez funkcjonariuszy.
Widzisz i nie grzmisz!?

sobota, 14 maja 2011

Krótka historia o kawkach II.

Spodziewałyśmy się zadań poważnych, wymagających odpowiedzialności i umiejętności nabytych podczas pierwszego roku studiów.
Błąd.
Już drugiego dnia strażnicy przywieźli z miasta G. dwa małe pisklęta kawek.

Dlaczego?Jak?Po co? Proszę bardzo, oto odpowiedź.

Ktoś Niejaki zadzwonił z miasta G. do zarządu parku krajobrazowego, by ten zareagował na to ptasie nieszczęście. Otóż znaleziono właśnie porzucone dwa pisklaki i kto ma się nimi zająć, jak nie profesjonalni pracownicy parku krajobrazowego w K.
Więc strażnicy wzięli swój ruski złom i pojechali po pisklaki.

Dlaczego? Wydawałoby się, że kto jak kto, ale przyrodnicy wiedzą, że takie rzeczy zostawia się naturze. Albo mama kawka zaopiekuje się pisklętami, albo pan kot będzie miał obiad. Dziwny nie jest ten świat.
Jednak tok myślenia pracowników parku okazał się inny. Mianowicie chodziło o coś na kształt PR-u. Że niby park troskliwy jest, cierpliwy jest i wszystko wybacza, a ponadto na życzenie przygarnia gatunki pospolite, celem ich uratowania.

Co następnie zrobiono z kawkami?

Ano dano je nam w opiekę. I tak ambitne plany zostały przekreślone, a nasi opiekunowie praktyk mieli święty spokój.
Pisklaki darły się non stop. 24 h. Siedem dni w tygodniu. Siedziały se obok lodówki w kartonie pod lampką. I darły ryje.
Nie wiedziałyśmy za bardzo co się robi z takimi pisklakami...wyprowadza na spacer, rzuca piłkę, uczy latać...w każdym razie jeden dostał imię Ziutek, a drugi stał się Heńkiem.
I tak zaczęła się nasza krótka acz intensywna przygoda z Ziutkiem i Heńkiem właśnie.

Kontynuując...
Kazali nam karmić chłopaków za pomocą łyżeczki. No więc tak im pchałyśmy do dziobów ryż i parówki...Z perspektywy czasu wydaje się to dość irracjonalne, ale kiedy przypominam sobie, że:
a)nie miałyśmy za bardzo czym kopać robaków
b)nie było mięsnego, ani wędkarskiego, a tym bardziej już zoologicznego
c)to był ten czas, kiedy jeszcze laptop z dostępem do internetu nie stanowił podstawy wyposażenia plecaka na wyjazd
d) w końcu otaczali nas ludzie wykształceni w tym kierunku, a skoro oni uważali, że parówki i ryż są całkiem okej...no to nie mogłyśmy podważać ich autorytetu,
to właściwie nie mamy sobie nic do zarzucenia.

Wszystko oczywiście robiłyśmy z troską i miłością. Parówki i ryż rozdrobnione, mikroporcyjkami na zamówienie wrzucane do dzióbków. Potem woda. Łyżką do dzióbków. I tak co trzy godziny. W nocy też.

Nie mogłyśmy przez to nigdzie się za bardzo oddalić, bo sumienie nam nie pozwalało zostawić Ziutka i Heńka na pastwę losu.

Raz zaryzykowałyśmy i pojechałyśmy do R-N.

Wyszłyśmy na przystanek przed dom. I czekałyśmy. Po jakieś godzinie zorientowałyśmy się, że chyba jednak nic nie przyjedzie. Wtedy nadciągnął PKS, który litościwie się zatrzymał i nas zabrał, choć nie powinien. Jak się okazało, PKS przez K. nie jeżdżą już od dwóch lat. No i w ogóle poza sezonem to nic tu nie jeździ, bo każdy i tak ma auto. Ponadto Pan Kierowca miał znajomą pielęgniarkę w Pabianicach, niejaką Mariolę i bywał na dworcu Łódź Fabryczna. Wysadził nas tam, gdzie przed tygodniem stałyśmy z bagażami po środku lasu i nie wiedziałyśmy co robić. Pan Kierowca powiedział, że niedługo w stronę R-N będzie jechał inny autobus i nas zabierze. No więc czekałyśmy.
I faktycznie. Przyjechał i nas zabrał.
W R-N można było zaznać cywilizacji jako takiej i sklepów no i w ogóle. Jednak musiałyśmy się sprężać, bo Ziutek z Heńkiem czekali w domu. Ale żadnego autobusu powrotnego w stronę K. już nie było.

Ruszyłyśmy więc piechotą przez lasy i pola. Na szczęście znałam drogę, co nie zmieniało faktu, że była ona daleka dość.Kiedy gdzieś po 5 km wyszłyśmy z pól i lasów na szosę postanowiłyśmy łapać stopa.

No i się zatrzymał. Czarny mercedes, błysk, zgroza, skórzane obicia oraz drewniana deska rozdzielcza na wysoki połysk. Z przodu dwóch panów na biało i z biżuterią złotą. W stronę Mikołajek podążali i powiedzieli, że nas wysadzą, gdzie se tam chcemy.

Ja tam nie wierzyłam, że jeszcze kiedyś ujrzę Ziutka i Heńka, ale ostatecznie zatrzymali się i wysadzili nas na już sławnym skrzyżowaniu w środku lasu, gdzie wetknięta jest tabliczka, że do K. to jeszcze dwa kilometry.

Złapałyśmy podwózkę. Tym razem dla odmiany zatrzymał się rozklekotany kaszlak, gdzie z tyłu na podłodze walały się puszki z piwem.

W domu miałyśmy nie złą awanturę od chłopaków.

Już więcej nie wybierałyśmy się tak nierozważnie na dalekie odległości. Skombinowałyśmy sobie rowery - składaki bez hamulców i przerzutek.Trochę trzeba było się namęczyć po tych lasach, ale ostatecznie dawały radę.

Raz nawet byłyśmy na kajakach. I zatrzymałyśmy się w barze serwującym placki ziemniaczane ze śmietaną. Tylko za śmietanę trzeba było zapłacić ekstra...

I tak nam mijał dzień za dniem, aż do czasu wyjazdu.
Jednego dnia Heniek zgęźlał i jakoś tak przestał się ruszać, a potem zdechł. Strażnicy urządzili mu piękny pogrzeb. Jak wszelkie znaki wskazywały Ziutka niebawem czekało to samo.
Ale my już byłyśmy w drodze powrotnej do domu z poczuciem klęski i myślą, że ryż i parówki to nie był najlepszy pomysł.

Was ist jetzt mit dem Kuss?

środa, 11 maja 2011

Krótka historia o kawkach I

A to w ramach przerywnika w żywocie na emigracji.

Na pierwszym roku studiów należało odbyć praktykę w parku narodowym, tudzież krajobrazowym. Była to nasza pierwsza praktyka terenowa. Emocje sięgały zenitu.

Wybrałyśmy więc z D. (za moją silną namową, lobbingiem, mobbingiem, terroryzmem i siłą osobowości) na cel naszej podróży w celach nabycia praktycznych doświadczeń jeden z parków pojeziernych (bez imion, bez nazwisk, pełna anonimowość wskazana).

Dziewiczy rejs ku praktykom owocował podjęciem pewnych kroków, których już więcej w przyszłości starałyśmy się nie popełniać. (Choć nie zawsze się to udawało).

Po pierwsze: Podróż.

Odnalezienie połączenia między jednym z miast wojewódzkich a K. graniczyło z cudem. Do owego miasta wojewódzkiego dotarłyśmy pociągiem zupełnie bez problemu, choć trwało to dość długo, nawet jak na polskie warunki. W mieście wojewódzkim odnalazłyśmy właściwy PKS udający się w kierunku K. "W kierunku" jest tu jak najwłaściwszym wyrażeniem, albowiem jak się już wkrótce okazało, gdzieś w środku lasu, na skrzyżowaniu dróg, gdzie na trawiastym cypelku wetknięto tabliczkę K.2km, Pan Kierowca PKS-u zostawił nas z naszymi plecakami, plecaczkami, siateczkami i czym tam jeszcze.
Pozostawione tak w lecie w rozpaczy założyłyśmy sobie wzajem te plecaki, plecaczki, torebeczki i siateczki i podążyłyśmy zgodnie ze wskazaniem zielonej tabliczki.

Po 5 minutach nasza rozpacz sięgnęła zenitu, zaczynało się ściemniać, zwierzęce oczy wpatrywały się w nas bacznie.

Dlaczego tędy nie jeżdżą samochody?

Jechał jeden. Rzuciłyśmy się więc na środek jezdni, coby się zatrzymał. Ten Fiat Cienkocienko.

Dziewczyny, które z niego wysiadły nie bardzo wiedziały jak zmieścić te wszystkie rzeczy, które ze sobą miałyśmy. Ostatecznie jechałyśmy z naszym dobytkiem na kolanach, D. zniknęła gdzieś pod torebkami. Przecież to blisko.

I owszem. Za chwilę stanęłyśmy pod drewnianym domem siedziby parku.

Po drugie:Nocleg.

Było powiedziane, że 10 zł za dobę, możemy spać w siedzibie parku, na poddaszu.
Ponieważ wszystko było ustalone, włącznie z przybliżoną godziną naszego przyjazdu, oczekiwałyśmy, że ktoś nam otworzy drzwi.

Niestety.

Zarząd parku pracował do 15.00. W pobliskim i jedynym sklepie w K. dowiedziałyśmy się, że niejaka pani B., która zajmuje się sprzątaniem domu, być może przyjdzie i nam otworzy.

Przyszła. Patrzyła na nas podejrzliwie. Jak z resztą później się okazało wszyscy na nas podejrzliwie patrzyli. Ale ostatecznie pokazała nam pokój. Łazienka miodzio, lodówka jest, radio działa. Można się rozpakowywać.

Nawet ksero tam stało. Prawdopodobnie było to jedyne ksero w okolicy. Bardzo ważna rzecz - Pan. K. pracownik parku może przyjeżdżać o każdej porze i sobie kserować do woli.

Nocą piździło jak w kieleckiem. I było ciemno jak w czarnej dupie. I cicho. Więc każdy podejrzany odgłos był powodem gęsiej skórki i dziwnych wyobrażeń na temat tego co może się czaić w lesie. Pewnej majowej właśnie takiej nocy przyjechał Pan K., który jak się okazało w międzyczasie jest typem co najmniej podejrzanym.

Legenda głosiła, że wykładał on na jednej z uczelni wyższych i łamał serca studentkom, wykorzystując je przeokrutnie w niewiadomych dokładnie celach. Żona Pana K. również pracowała w parku. Była ona osobą o rozpaczy wyrytej na twarzy, wiecznej tęsknocie za Krakowem, który porzuciła dla tej wiochy, a jeśli o czymś mówiła, to tylko o swoich dwóch córkach, których w życiu na oczy nie widziałyśmy, ale znałyśmy już jak własne córki. Również i Pani K. zawitała do nas na górę pewnej nocy przywożąc nam swetry po swoich córkach. Legenda głosiła również, że wyjątkowej urody pomniki przyrody zostały nazwane imionami córek państwa K. Nic zdrożnego. Jednak w parku więcej okazów natury było nazywane żeńskimi imionami, które, jak mówił lud, były nazywane imionami studentek o złamanych sercach. Jedno nas zastanawiało.
Pewien głaz nosił imię Edward.

Więc pewnej zimnej, ciemnej nocy Pan K. otworzył sobie drzwi (towarzyszyły temu oczywiście trzaski błyskawic, wyjące porywy wiatru, a może wilków oraz muzyka Wagnera).Powiedział, że przyszedł kserować, ale my wiedziałyśmy, że przyszedł po nas. Przyszedł nas skrzywdzić, a potem zabić i zakopać pod jednym z dębów, które następnie nazwie naszymi imionami!

Ale nic się nie stało.

Po trzecie: Gastronomia.

Jak już wspomniałam były to pierwsze nasze praktyki, wobec czego zaprowiantowanie zawekowane, zafoliowane, zapaczkowane było głównym wypychaczem naszych plecaków, które były powodem naszej rozpaczy, gdyż trudno było je nieść.
Problem z takim właśnie zaprowiantowaniem polegał na tym, że nie miałyśmy kuchenki, a jedynie czajnik elektryczny. Więc jak tu odsmażyć kotlety i podgrzać młodą kapustkę? Otóż: kotlety należało szczelnie owinąć folią, a następnie podgrzewać w wodzie w czajniku elektrycznym. Podobnie postępowałyśmy z kapustą, którą gotowałyśmy w słoiku umieszczonym w czajniku elektrycznym. Kiedy zapasy się skończyły poprzestałyśmy na tym co da się zalać wrzątkiem.

Po czwarte: Pracownicy.

Jak pokazało doświadczenie miejsca, w których dochodzi do odbywania praktyk są wypełnione dziwakami. Zawsze.

Dyrektor parku należał naszym zdaniem do sekty, ponieważ po godzinach pracy oddawał się czynnościom związanym z oddawaniem posługi o dziwnej i długiej nazwie, która miała coś wspólnego z sercem chrystusowym. Ponadto miał 12 dzieci.

Państwo K. - główni specjaliści od zielonego. Jego nigdy nie było, ona w depresji nawet nie była w stanie się pośmiać z tego, że bociany jedzą żaby. Była oburzona naszą niewiedzą, w tym zakresie.

Dwie kobiety, które w zielonych mundurkach siedziały za biurkami do 15.00 każdego dnia zajmowały się rozmowami o stanikach z targu za złotówkę, albo pięć.

Strażnicy parku w liczbie dwóch wyglądali jak Hulk Hogan oraz D'Artagnan. Stanowili śmieszną parę, która jeździła ruskim samochodem terenowym, ale nie dalej niż 7 km od siedziby parku. Trzeba mieć swoje zasady. Ponadto dali nam do zrozumienia, że dziewczyny lubią się puszczać, więc lepiej jakbyśmy tego nie robiły.

Praktykant prosto z miasta G. Mieszkał w jakimś domu na skraju wsi. Był wegetarianinem wojującym. I prawie nic nie mówił. Do nikogo.