Dwa tygodnie bezowocnych poszukiwań zakończonych zostało sukcesem (choć czekam jeszcze na umowę, a do tej pory wszystko może się zdarzyć).
Sukces został okupiony dniami i nocami wypełnionymi bezustannym czekaniem, aż wreszcie ktoś łaskawie (kurwa) mi odpisze na jednego choćby maila z dziesiątek maili wysyłanych dziennie do mieszkańców Hamburga. Całe dnie również odświeżałam stronę wg-gesucht czekając na ofertę mojego życia.
W międzyczasie zastanawiałam się czy może poczta nie działa tak jak powinna...może jest zepsuta, dlatego niczego nie dostaję.
Po pary dniach siedzenia i gapienia się w ekran laptopa przyszły pierwsze zaproszenia-moje światło w tunelu.
Pierwsze mieszkanie na poddaszu nad torami kolejowymi było nawet nie takie złe. Początkujący aktor i niespełniona astrolożka. To powinno mi dać do myślenia, że kiedy spytali się mnie o mój znak zodiaku, w gwiazdach już zapisane było, że nic z tego nie będzie.
Z kolejnym zwiedzaniem wiązałam dużo nadziei. Sternschanze, tanio, zaraz w centrum kulturalnego i rozrywkowego życia perły północy.
Na miejscu okazało się, że ludzie zdolni są do wielu rzeczy. Nawet w Niemczech.
Tanie, miłe mieszkanie w WG, blisko centrum okazało się być piwnicą wyłożoną wykładziną. Z sufitu sterczały kable. Brud, syf i ubóstwo i przewodniczka z bardzo obcym akcentem oraz właściciel, który mało co rozumiał niemiecki i niechętnie odpowiadał na pytania...
Pierwsze koty za płoty.
Na kolejne zwiedzanie pojechałam z wielką dozą optymizmu, bo wierzyłam, że jak będę wysyłać świat dużo pozytywnych myśli to świat odpowie mi tak samo.
Ale to chyba nie działa.
Pod kolejnymi drzwiami stałam dość długo. Wreszcie otworzył mi koleś na totalnym kacu. W mieszkaniu była poimprezowa maskara, ale powiedzmy sobie szczerze, że mi to się to nawet podobało. Pokój był super, kolesie też. Cena też. Była kawa, było oprowadzanie. Było świetnie. Do końca weekendu mieli się odezwać.
Ale w poniedziałek znowu zobaczyłam ich ogłoszenie na wg-gesucht. Co za chuje...ale nic to. Nie poddawałam się i cisnęłam, by po tygodniu dostać odmowną odpowiedź.
Fuck yeah.
I tak mijał kolejny tydzień spania na workach z granulatem i gapienia się na odświeżanie stron.
Potem napisał do mnie niejaki Benedykt B. (W międzyczasie jeszcze dostałam propozycję zajmowania się dzieckiem w zamian za dach na głową, anonse starszych Uwe, Klausów i Horstów oraz maila w niezrozumiałym języku.) Benedyktowi zależało na umówieniu terminu, więc wreszcie ruszyłam dupeczkę mą z Harburga i pojechałam gdzieśtamgdzieśtam.
No i pocałowałam klamkę, bo nikogo nie było w domu.
Stamtąd ruszyłam na spotkanie w innej części miasta.
W progu odhaczono mnie z listy obecności, w pokoju już zebrał się mały tłumek konkurencji wdzięczącej się, zaśmiewającej i robiącej wszystko żeby jak najlepiej wypaść i zasiedlić te 8m2.
Były pytania o wolny czas, zainteresowania, puszczono listę z danymi kontaktowymi, a na koniec zrobiono mi zdjęcie, by lepiej moja twarz mogła być zapamiętana.
Byłam również na osiedlu, które wyglądało jak połączenie Gdańskiej z Ogrodową made in Łódź, gdzie niejaka Gina L. zaoferowała mi pół swojego pokoju. Moja część ogrodzona regałem nie posiadała dostępu do okna. Za 220 euro!
Skandal!
Uff, na szczęście miałam na kolejny czwartek umówione dwa spotkania...
...które zostały w czwartek rano odwołane, bo nagle ktoś se już znalazł współlokatora. Kurwa. Kurwy.
Moja depresja pogrążała się z każdą minutą leżenia na worku.
A co będzie, jak nic nie będzie?
Może zamieszkam tu pod stołem. Albo pod biurkiem. Za pralką...
Po dwóch tygodniach poszłam na kolejne spotkanie. Ładne małe kamieniczne mieszkanko (stiuki, piec kaflowy). Austriaczka mówiąca swoim dziwnym akcentem.
Ale zadzwoniła wieczorem, że mnie chce pod swoim dachem!
Alleluja, strzeliły korki szampana, syknęły kapsle od piwa!
Cud, szczęście, plany na przyszłość, stabilizacja życiowa.
Jutro do pracy! Ah jakże wspaniale.
Więc wstałam wczoraj rano z uśmiechem na twarzy i pięknie ubrana pognałam do miasta na pierwszy dzień pracy! Ah jakże wspaniale - kanały, ratusz w złocie, fale Alsteru, czuć morze w powietrzu.
W biurze nikogo nie było. A miała być banda Polaków przecież, do tego całego polskiego teamu. Przyszła kobieta od rekrutacji, nalała mi wody i powiedziała patrząc mi głęboko w oczy: "Joanna, musimy porozmawiać"...
Myślę se: o kurwa, chuj pierdolony, ja jebe kurwa to koniec! (tak właśnie)
A kobieta mi mówi, że żadnego polskiego teamu nie będzie, że zakończyli pracę na tym etapie, w związku z czym nie mogą mi niczego zaoferować.
Czuję, że mam zapaść. Czuję, że rzucę się w kanał pod ratuszem w jebane fale Alsteru. A mojego trupa osrają mewy.
W związku z tym musimy rozwiązać umowę o praktyki - mówi dalej ta zła, brzydka kobieta, skurwycórka oszukistka jebana. (tak właśnie)
Oczywiście na szczęście jesteśmy w Niemczech, więc zaproponowano mi przejście do spółki-matki, gdzie będę pracować w normalnym teamie w dziale Produkt Management, na takich samych warunkach jakie były mi obiecane.
Pytanie brzmiało: czy spółka-matka mieści się w Hamburgu?
- tak - ..uff...jezu..dżizu kurwa...500 m dalej...
No i wyszłam z mojego domniemanego miejsca pracy z poczuciem, że ktoś mnie kopnął w głowę, a potem napluł do środka. Jeśli jutro w tym całym gównie nikt nie zaproponuje mi umowy to jestem w tak czarnej dupie, że gorzej być nie może.
O ironio!
Do tej pory miałam pracę, a nie miałam mieszkania.
Mam mieszkanie, to nagle nie mam pracy.
Wróciłam więc do domu. I czekałam do dnia następnego, czyli dziś.
Wszystko jest w porządku. Mam umowę. Biurko. Komputer. Sprawdzam funkcjonowanie serwisu. Piję kawę.I wodę. Jest miło.
Mam nadzieję, że tak zostanie.
kurwa.