niedziela, 18 marca 2012

emocjonalnie o rzeczach emocjonalnych

Zacznijmy więc od mieszkania.
Dwa tygodnie bezowocnych poszukiwań zakończonych zostało sukcesem (choć czekam jeszcze na umowę, a do tej pory wszystko może się zdarzyć).
Sukces został okupiony dniami i nocami wypełnionymi bezustannym czekaniem, aż wreszcie ktoś łaskawie (kurwa) mi odpisze na jednego choćby maila z dziesiątek maili wysyłanych dziennie do mieszkańców Hamburga. Całe dnie również odświeżałam stronę wg-gesucht czekając na ofertę mojego życia.

W międzyczasie zastanawiałam się czy może poczta nie działa tak jak powinna...może jest zepsuta, dlatego niczego nie dostaję.

Po pary dniach siedzenia i gapienia się w ekran laptopa przyszły pierwsze zaproszenia-moje światło w tunelu.
Pierwsze mieszkanie na poddaszu nad torami kolejowymi było nawet nie takie złe. Początkujący aktor i niespełniona astrolożka. To powinno mi dać do myślenia, że kiedy spytali się mnie o mój znak zodiaku, w gwiazdach już zapisane było, że nic z tego nie będzie.

Z kolejnym zwiedzaniem wiązałam dużo nadziei. Sternschanze, tanio, zaraz w centrum kulturalnego i rozrywkowego życia perły północy.
Na miejscu okazało się, że ludzie zdolni są do wielu rzeczy. Nawet w Niemczech.
Tanie, miłe mieszkanie w WG, blisko centrum okazało się być piwnicą wyłożoną wykładziną. Z sufitu sterczały kable. Brud, syf i ubóstwo i przewodniczka z bardzo obcym akcentem oraz właściciel, który mało co rozumiał niemiecki i niechętnie odpowiadał na pytania...

Pierwsze koty za płoty.

Na kolejne zwiedzanie pojechałam z wielką dozą optymizmu, bo wierzyłam, że jak będę wysyłać świat dużo pozytywnych myśli to świat odpowie mi tak samo.
Ale to chyba nie działa.

Pod kolejnymi drzwiami stałam dość długo. Wreszcie otworzył mi koleś na totalnym kacu. W mieszkaniu była poimprezowa maskara, ale powiedzmy sobie szczerze, że mi to się to nawet podobało. Pokój był super, kolesie też. Cena też. Była kawa, było oprowadzanie. Było świetnie. Do końca weekendu mieli się odezwać.

Ale w poniedziałek znowu zobaczyłam ich ogłoszenie na wg-gesucht. Co za chuje...ale nic to. Nie poddawałam się i cisnęłam, by po tygodniu dostać odmowną odpowiedź.
Fuck yeah.

I tak mijał kolejny tydzień spania na workach z granulatem i gapienia się na odświeżanie stron.

Potem napisał do mnie niejaki Benedykt B. (W międzyczasie jeszcze dostałam propozycję zajmowania się dzieckiem w zamian za dach na głową, anonse starszych Uwe, Klausów i Horstów oraz maila w niezrozumiałym języku.) Benedyktowi zależało na umówieniu terminu, więc wreszcie ruszyłam dupeczkę mą z Harburga i pojechałam gdzieśtamgdzieśtam.
No i pocałowałam klamkę, bo nikogo nie było w domu.

Stamtąd ruszyłam na spotkanie w innej części miasta.
W progu odhaczono mnie z listy obecności, w pokoju już zebrał się mały tłumek konkurencji wdzięczącej się, zaśmiewającej i robiącej wszystko żeby jak najlepiej wypaść i zasiedlić te 8m2.
Były pytania o wolny czas, zainteresowania, puszczono listę z danymi kontaktowymi, a na koniec zrobiono mi zdjęcie, by lepiej moja twarz mogła być zapamiętana.

Byłam również na osiedlu, które wyglądało jak połączenie Gdańskiej z Ogrodową made in Łódź, gdzie niejaka Gina L. zaoferowała mi pół swojego pokoju. Moja część ogrodzona regałem nie posiadała dostępu do okna. Za 220 euro!

Skandal!

Uff, na szczęście miałam na kolejny czwartek umówione dwa spotkania...

...które zostały w czwartek rano odwołane, bo nagle ktoś se już znalazł współlokatora. Kurwa. Kurwy.

Moja depresja pogrążała się z każdą minutą leżenia na worku.
A co będzie, jak nic nie będzie?
Może zamieszkam tu pod stołem. Albo pod biurkiem. Za pralką...

Po dwóch tygodniach poszłam na kolejne spotkanie. Ładne małe kamieniczne mieszkanko (stiuki, piec kaflowy). Austriaczka mówiąca swoim dziwnym akcentem.
Ale zadzwoniła wieczorem, że mnie chce pod swoim dachem!

Alleluja, strzeliły korki szampana, syknęły kapsle od piwa!

Cud, szczęście, plany na przyszłość, stabilizacja życiowa.
Jutro do pracy! Ah jakże wspaniale.

Więc wstałam wczoraj rano z uśmiechem na twarzy i pięknie ubrana pognałam do miasta na pierwszy dzień pracy! Ah jakże wspaniale - kanały, ratusz w złocie, fale Alsteru, czuć morze w powietrzu.

W biurze nikogo nie było. A miała być banda Polaków przecież, do tego całego polskiego teamu. Przyszła kobieta od rekrutacji, nalała mi wody i powiedziała patrząc mi głęboko w oczy: "Joanna, musimy porozmawiać"...

Myślę se: o kurwa, chuj pierdolony, ja jebe kurwa to koniec! (tak właśnie)

A kobieta mi mówi, że żadnego polskiego teamu nie będzie, że zakończyli pracę na tym etapie, w związku z czym nie mogą mi niczego zaoferować.

Czuję, że mam zapaść. Czuję, że rzucę się w kanał pod ratuszem w jebane fale Alsteru. A mojego trupa osrają mewy.

W związku z tym musimy rozwiązać umowę o praktyki - mówi dalej ta zła, brzydka kobieta, skurwycórka oszukistka jebana. (tak właśnie)

Oczywiście na szczęście jesteśmy w Niemczech, więc zaproponowano mi przejście do spółki-matki, gdzie będę pracować w normalnym teamie w dziale Produkt Management, na takich samych warunkach jakie były mi obiecane.

Pytanie brzmiało: czy spółka-matka mieści się w Hamburgu?
- tak - ..uff...jezu..dżizu kurwa...500 m dalej...

No i wyszłam z mojego domniemanego miejsca pracy z poczuciem, że ktoś mnie kopnął w głowę, a potem napluł do środka. Jeśli jutro w tym całym gównie nikt nie zaproponuje mi umowy to jestem w tak czarnej dupie, że gorzej być nie może.

O ironio!
Do tej pory miałam pracę, a nie miałam mieszkania.
Mam mieszkanie, to nagle nie mam pracy.

Wróciłam więc do domu. I czekałam do dnia następnego, czyli dziś.

Wszystko jest w porządku. Mam umowę. Biurko. Komputer. Sprawdzam funkcjonowanie serwisu. Piję kawę.I wodę. Jest miło.

Mam nadzieję, że tak zostanie.
kurwa.

niedziela, 11 marca 2012

Łodzią po Łabie do Hamburga, czyli życie w zawieszeniu.

Kto to wymyślił? Kto mnie spakował i kupił bilet na drogę?
No KTO?
Siedząc w autobusie relacji Łódź-Berlin próbowałam sobie odpowiedzieć na pewne pytania związane z sytuacja, w której się znalazłam, bo chyba nie docierało do mnie co się właściwie dzieje. Po przesiadce w autobus przez szybę widzę tylko kolejne tablice z jednym napisem: Hamburg. I strzałka prosto.

Koło listopada wpadłam na genialny pomysł zdobywania doświadczenia zawodowego i to nie byle gdzie, bo w drugim co do wielkości mieście portowym Europy.
Brzmi całkiem miło, prawda?
Perła północy, hanzeatycki Hamburg, okno na świat, miasto handlu, przypraw, portów, kanałów i mostów...
No właśnie...mostów...zaiste.
Plan miał małą wadę, mianowicie nie miałam gdzie zamieszkać. Myślałam o kartonie od lodówki (koniecznie od lodówki bo jest przestronny), namiocie pod mostem (to widziałam wczoraj na własne oczy, chyba do nich dołączę niebawem) oraz kartonie na dworcu (ciepło, można zbierać butelki i polować na gołębie).
Jednak dobrzy ludzie się nade mną zlitowali i wyszło tak, że zamieszkałam u znajomych znajomych...sytuacja dość niekomfortowa, kiedy zasiedlasz podłogę u nieznanych sobie ludzi.
Ale co mogłam innego zrobić?
Od grudnia poszukiwałam miłego kątka dla siebie, jedynie małego skrawka tego wielkiego miasta - oczywiście bezskutecznie.
Będąc na miejscu miałam większe szanse na znalezienie czegoś. Czegokolwiek.

***

I tak grzeję materac w HH-Harburg już od 11 dni bezskutecznych poszukiwań. Codziennie budzę się z nadzieją, że to właśnie ten dzień, w którym oznajmię moim dobroczyńcom, że mają wreszcie swój pokój tylko dla siebie, że moja szczoteczka do zębów zniknie z ich łazienki, że moje rzeczy przestaną się niekontrolowanie rozprzestrzeniać z plecaka na kolejne półki, krzesła i stoliki.
I codziennie zasypiam z poczuciem klęski, próbując zmusić się do pozytywnych myśli.

Myślę (jeszcze), że pozytywne myśli właśnie mogą działać cuda. Więc intensywnie myślę każdego dnia, że wreszcie dostanę odpowiedź, w której ludzie z przyjemnością mnie informują, że nadaję się do zamieszkania z nimi.

Wysyłam im sygnały. Takie podświadome. Oczywiście oprócz sygnałów fizycznych w postaci maili.

I czekam.

Całe moje dnie składają się z czekania. Czekania aż pojawią się nowe oferty na stronie, czekania aż załaduje się poczta, czekania aż dostanę odpowiedź, czekania do terminu zobaczenia mieszkania, czekania na maile, czekania aż ktoś odpowie na moje ogłoszenie, czekania aż wreszcie będę miała własny kąt.

Czekanie jest bardzo wyczerpujące.
Czuję, że mam czekającego doła.

Dobrze, że w tym wszystkim moi Dobroczyńcy (chyba tak właśnie powinnam pisać-z wielkiej) są cudowni i cierpliwi. Pijemy razem piwo, oglądamy filmy, gotujemy obiadki, zamulamy przed kompem. Czuję się jakbym ich znała od dawna i mamy czas na opowiadanie opowieści, których jeszcze nie słyszeli, a które moi wszyscy znajomi znają już na wylot.
To jest dobre.

Żeby pokonać czekanie dużo chodzę. Zwiedzam.
Zwiedzam sklepy, markety z żarciem z Chin, Iranu, Rosji, Polski, Bałkanów oraz Turcji. Szukam poczty, tanich jogurtów w Rewe oraz przecen i outletów. Sprawdzam, gdzie są muzea, gdzie dają dobre i tanie żarcie. Nie jeżdżę autobusami, żeby mi więcej czasu zeszło na spacer. Na dworcach sprawdzam, o której jest pociąg do Getyngi i ile będzie kosztował. Patrzę jak wygląda Alster.