środa, 29 czerwca 2011

Niemcy to płaczliwy naród.

Mieszkam w WG. To oznacza mniej więcej tyle, że oprócz mnie mieszkają tu jeszcze trzy osoby.
Jak tylko się wprowadziłam, z głębi korytarza dobiegł mnie szloch. Przeszywający, bolesny płacz, który trwał całymi dniami. Przez dwa tygodnie.
Myślałam, że ktoś umarł.
Że stała się jakaś wielka tragedia.
Moja współlokatorka przestała jeść, ubierać coś innego niż szlafrok, nie wychodziła z pokoju, w którym całodniowo szlochała. Jakby jej za to płacili. Taka praca.
Po jakimś czasie, kiedy właśnie wypełzła z nory swej, a ja siedziałam w kuchni pisząc sobie cośtam, wyznała, że zostawił ją chłopak.
...
Nie wiedziałam co powiedzieć w tej sytuacji, bo widziałam jak łzy napływają jej do oczu, robi się czerwona, a jakiś dziwny grymas niszczy jej twarz.
Wydusiłam z siebie coś na kształt: "życie toczy się dalej", czy "nie ten to inny".
Ale jej to nie przekonało.
Mnie też nie.
Ale przynajmniej nikt nie umarł.
Potem jeszcze zdarzało jej się znienacka wybuchnąć histerią, ale to już rzadziej.
* * *
Na skrzyżowaniu na światłach kobieta wypłakiwała się w kołnierz jakiegoś mężczyzny. Zielone nie zrobiło na nich wrażenia.
* * *
Nawet jadący na rowerze się zatrzymują jak już łzy zalewają ich twarz. Ostatnio widziałam właśnie taką grupę dziewczyn jadącą sobie droga jak gdyby nigdy nic, gdy nagle jedna zatrzymała się i zaczęła ryczeć.
Fatum czy co?
* * *
Nie wiem co robiłam pod Wydziałem Geograficznym. W każdym razie na głazie siedziała para. I ona mu wypłakiwała oczy w mankiet też. On jej tłumaczył. Ona nie słuchała.
* * *
Kiedyś już napisałam też o ludziach płaczących w parku. Niby jogging, niby spacer z psem. Siadają na ławce i smarkają w chusteczki. Oczy czerwone, patrzą niewidomo w dal.
* * *
Ostatnio moje współlokatorki odwiedziła ich koleżanka.
Właśnie naszła mnie ochota na zjedzenie smacznego obiadku. Kiedy weszłam do kuchni okazało się, że koleżanka jest sina, trzęsie się, oczywiście płacze, a otaczają ją moje współlokatorki we współczuciu i zrozumieniu.
No i jak mam rozmrażać kapustę wobec takiej rozpaczy.
Głodowałam w pokoju zamknięta.
* * *
A właściwie to piszę ten tekst, bo już nie wytrzymałam. Bo w tej właśnie chwili w korytarzu rozległo się rozpaczliwe "nie! nie! nie!" a zaraz potem histeria, rozpacz, krzyki, szloch. Wszystko naraz. I znowu się boję, że ktoś umarł. Że stało się coś strasznego.
Ale pewnie nie. Chociaż?

czwartek, 23 czerwca 2011

isses?

"Nie mam. Nie mam odwagi, żeby to wypowiedzieć.
Ale chciałbym Cię o coś zapytać -

Co Cię porusza?

Mam nadzieję, że nie jestem to ja.
A ty jak myślisz?
Jest to miłość?
Bo ja myślę, że nie.
Nie mam. Nie mam odwagi, żeby Ci to powiedzieć
Ale ty i tak nie zadajesz już więcej pytań.
Czy jest to miłość?
Dla mnie - nie."




poniedziałek, 20 czerwca 2011

wtorek, 14 czerwca 2011

O miejscach do spania.

Neple: Naple zajmują miejsce pierwsze w kategorii ośrodków wczasowo-wypoczynkowych, gdzie królują domki typu krokus (czytaj tekturowe pudło udające dom) i gdzie centrum wszechświata wyznacza stołówka parterowa.
Tak to przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka.
Prawda okazała znacznie bardziej przerażająca niż to sobie potrafiliśmy wtedy wyobrazić.

Cała dziwota pobytu w Neplach polegała na tym, że właśnie pośród domków, huśtawek i piaskownic stała tzw. neogotycka murowana kaplica ogrodowa, a w niej właśnie szczątki nieszczęśliwie zmarłego syna, któryż to spadł z konia w młodym wieku, i któremu rodzice, właściciele włości, wystawili taką oto kaplicę.
Juliusz się nazywał.

To co napisałam jest dziwne, więc napisze to raz jeszcze: Tak między domkami stała grobowa kaplica, a ośrodek wczasowy należy do Caritasu. Dzieci w nim wypoczywają. Z ubogich rodzin.

Niewybredny żart, prawda? A jednak.



Podsumowanie dnia miało miejsce w stołówce. Nic takiego.

Na ścianach setki koszmarnych rysunków rysowanych dziecięcą ręką i przedstawiających koszmar grobowca i małego Julka w scenie jego śmierci. Widocznie legenda jest podstawą każdych kolonii. Żyje w umysłach biednych dzieci. W szafie postać z prześcieradła. Kukła. Horror.

W domku brak zamka w drzwiach uwidaczniał się w postaci wielkie dziury. Pokój o tekturowych ścianach i podłogach, o tapczanach, na które strach patrzeć, a co dopiero spać, uzupełniał obraz łazienki.
Tam bowiem poszarpana (jakby nożem!) zasłonka prysznicowa w towarzystwie dwóch rysunków twarzy dopełniała rozpaczy.

Po podłodze łaziły czerwie.

Boże, pozwól nam przetrwać tę noc i dożyć końca ćwiczeń Polska Wschodnia!


Krzętów: Fantastycznie ciepły dzień zapowiadał obóz turystyki aktywnej gdzieś pomiędzy nigdzie a niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. W założeniu mieliśmy w domkach tekturowych w ośrodku nad Pilicą.
Po przybyciu na miejsce okazało się, że Pilica nie była w tym sezonie łaskawa i zalała domki. Co prawda woda już ustąpiła i wszystko wydawało się być w porządku.

Wybrałyśmy domek nie będący w stanie ruiny. Prezentował się całkiem całkiem. I farba nie odchodziła nawet.

Jednak po otworzeniu drzwi okazało się, że nie ma podłogi. No nie było jej po prostu. Trawa.

Nie był to problem jedynie nasz. Więc przenieśliśmy się wszyscy do stołówki. Przynajmniej podłoga była.

To nie koniec był atrakcji, albowiem dnia następnego we wsi w sklepie dowiedzieliśmy się, żeby nie pić surowej wody, gdyż zatruta ona jest i sraczkę będziemy mieli. Dla niektróych było za późno.

Nie wspominam o warunkach sanitarnych, bowiem jedna toaleta na 50 osób nie jest tym czego życzę Czytelnikowi. Ani o prysznicu z wodą lodowatą, a mimo to skażoną.



Wilno: To był jakiś chrześcijański w typie hostel. Nie było źle. Właściwie naprawdę przyzwoicie. Jednak miejsce to zapamiętam z wydarzenia zwanym "incydentem prysznicowym".

Albowiem to właśnie z D. wróciłyśmy z miasta chwiejnym krokiem i postanowiłyśmy się odświeżyć.

Wzięłyśmy więc to co trzeba i ruszyłyśmy pod prysznic. A jakże.

Wyszłam już, zdawało się trzeźwo myśląca, gdy okazało się, że D wyjść nie może.

Drzwi się zatrzasnęły.

Bieg myśli galopował przez mózgownicę, czułam krople potu wstępujące na czoło. Jest 3 w nocy...Co teraz?!
Zaraz, chwileczkę, przecież na pewno da się otworzyć te zasuwane drzwiczki! Chwyciłam, szarpałam. No nic, puścić nie chciały.
Nie bój się D. ja Cię uratuję, ja coś wymyślę! Ja przyniosę stołek, ja Cię górą wyjmę z tej pułapki! Mój Boże! Ale jak?!Nie bój się! Uratuję Cię!

Nie no musi być jakiś sposób, a jak tu do rana zostaniemy? Chyba jej wrzucę śpiwór, żeby chociaż się tam przespała...Co? Co za bzdura! Gdzie ten stołek? Może jeszcze poszarpię. Spróbujmy razem! I raz!

I tak szarpiąc ze strony lewej przyszło mi do głowy, żeby spróbować od strony prawej.
Zdziwieniu nie było końca, jak się okazało, że szarpałyśmy wspólnie za nieruchomy element drzwiczków, zostawiając te ruchome zupełnie w spokoju.
Co za ulga...a potem umarłyśmy ze śmiechu.

Choczewo: Puste ośrodki sportowe mają w sobie coś przerażającego, gdy są puste. Długie ciemne korytarze. Puste pokoje. Wielkie łazienki. Też puste.
Tak właśnie było w Choczewie, gdzie pokoje noclegowe ulokowane były w blaszaku, typu piętrowego. Nie powiem, tam też było całkiem w porządku.Jedynie zarządcy tegoż blaszaka byli jacyś podejrzani. Któregoś dnia powiedziano nam, że przyjedzie grupa budowlańców i zajmie część pokoi.
Wizja snujących się po naszym korytarzu, naszej łazience i naszej świetlicy grupy budowlańców (a można się domyślić, że z natury nie czytują poezji i nie dyskutują o filmie o tematyce moralnego niepokoju) była co najmniej przerażająca.
Każdego dnia wyczekiwałyśmy przybycia budowlańców.
Z każdym powrotem z trwogą myślałyśmy o tym jak kradną z korytarza nasze rowery i zajmują fotele przed telewizorem.
Budowlańcy stali się mitem i proroctwem jednocześnie. Weszli do języka polskiego pod postacią metafor, przysłów i porównań.
Czekałyśmy na nich jak na koniec świata.
A oni powtarzali, że już lada dzień się zjawią.
Ale nigdy nie zobaczyłyśmy ani jednego budowlańca.
Wyjechałyśmy prędzej.

Wrocław: Tu byłyśmy najdłużej. Miesiąc. Zadowolona byłam z siebie jak nigdy, kiedy załatwiłam nam pokój za niewygórowaną cenę w domku jednorodzinnym we Wrocławiu.

Gdy wysiadłyśmy na dworcu Wrocław Główny, udałyśmy się do taksówki, w której to ze wszelką ufnością zdradziłam taksiarzowi nazwę ulicy, będąc pewna, że on ze zrozumieniem pokiwa głową i uruchomi silnik, a potem pomkniemy sierpniowym Wrocławiem do domu.

Nic bardziej mylnego.

Dobrze, że miałam ze sobą mapę, żeby pokazać taryfiarzowi, gdzie to ta nasz ulica się znajduje. W życiu o niej nie słyszał. W życiu tam nie był.

Faktycznie. Gdzieś na skraju miasta, gdzie ostatnie bloki, gdzie zamknięta stacja kolejowa, gdzie wylot na Jelcz, tam był nasz dom. Na najbliższy miesiąc.

W trakcie tego miesiąca ja zachorowałam na koklusz, naprawiałam telewizor kartką papieru, D. zaatakowały pchły z kota, oglądałyśmy "Zakazane piosenki" i nigdy nie weszłyśmy do Hali Stulecia.
Aha.
Podczas, gdy D. zostawała dłużej w pracy segregując segregatory, ja czekałam w Empiku. Przeczytałam w sumie cztery książki.



Giżycko: Na czas badań do pracy zamieszkałam na parterze w jednym z giżyckich blokowisk. Dostałam pokój w tapetę w brokat, srebrne kwiaty. w oknach żaluzje. Na oknach krótkie firanki. Tapczan. Stół. Szafa. Czego więcej trzeba?
Mieszkanie należało do babci, mieszkającej od jakiegoś czasu w Pieczarkach. Babcia Olga opowiadała jak usmażyć kurczaka, jak to w Pieczarkach bywa, jak z mężem nie bardzo bywa, jak to przeklęte miejsce po cmentarzu za kościołem trawi ogniem kolejne inwestycje, które na nim postawią. Jednak babcia Olga miała swój cel w tym wszystkim. Celem było zdobycie mnie dla wnuczka, który nauki pobiera w Olsztynie.
Tuż przed wyjazdem babcia zaaranżowała nawet zaproszenie dla mnie na jakieś mazurskie wesele. Ale wyjechałam prędzej.

niedziela, 12 czerwca 2011

piątek, 10 czerwca 2011

Zimowe wejście na Brocken miało miejsce dnia 18. lutego.



Żeby nie było tak miło i ciepło ze wspomnień przywołuję zimową wycieczkę celem zdobycia najwyższego szczytu Niemiec środkowych. Wybór padł na dzień 18 lutego.

Plany snute od stycznia, kawy wypite w księgarni nad studiami map, godziny spędzone w sieci w poszukiwaniu połączeń, szlaków, dróg najtrudniejszych z trudnych spełzły właściwie na niczym na tydzień przed wyjazdem.
Bowiem grupa rozrosła nam się w uczestników. Wybrano więc drogę prostą i łatwą, krótką i pozbawioną możliwych przygód. Ale to może i lepiej się stało.

Jak to teraz ująć, żeby nikogo nie urazić...? W każdym razie umówieni byliśmy wszyscy na dworcu o godzinie 6.00 rano, albowiem o 6.07 odjeżdżał nasz pociąg w stronę Harzu. Organizator całego przedsięwzięcia nie pojawił się. I tylko ja wiedziałam, że wieczór wcześniej przyssał się on do butelki likieru ziołowego, który po trzech kolejnych łykach zdawał się być coraz lepszy. O 6.05 wykonałam telefon, celem zorientowania się co się stało z głównym przewodnikiem wycieczki i jak można to było w sumie przewidzieć, spał sobie smacznie, o ile smaczne sny można mieć po tych ziołowych paskudztwach. Budząc się powiedział tylko, że będzie za godzinę i nas dogoni. W takim razie odjechaliśmy.


Bazując na mym jakże bogatym turystycznym doświadczeniu [sic!], pomyślałam sobie, że specjalnie czekać nie trzeba. Tak to zwykle bywa przy większych ilościach osób, że każdy chce od życia czego innego. I to w tym samym momencie. Pragnienia różnorodne dotyczą przede wszystkim:
a)toalety,
b)kawy,
c)toalety,
d)jedzenia,
e)toalety.

Do tego należy doliczyć czas na zorientowanie się w przestrzeni i ot godzina mija. Pierwsza kawa wypita została na drugim przystanku naszej wyprawy w Bad Harzburgu, druga natomiast 40 minut później w niejakim Torfhaus. Jeśli wydaje się, że decyzje o wypiciu kawy były jednomyślnie i szybko podjęte, to jesteś drogi Czytelniku w ogromnym błędzie. Więc nie było dziwne, że stojąc pośród śniegu i debatując o tym "coterazrobimy" z autobusu wysiadł Pan Organizator. Ponieważ cała uwaga skupiła się na nim, to nawet decyzja o kierunku drogi jakoś została szybko podjęta i wcielona w życie.


I tak sobie szliśmy, może z kilometr jeszcze wszyscy razem, jak zaczęłam mieć wszystkiego dość, więc poszłam przodem. Dogonił mnie Pan Organizator, częstowawszy resztką ziołowego czegoś co zostało z wczoraj. Nawet pierwszy łyk był całkiem znośny. Dobrze, że był ostatni.
Droga na szczyt była taka jak wiele dróg na szczyt, który każdy chce mieć odnotowany w swoim zeszyciku podróży. Szeroka, pozbawiona utrudnień, przygotowana dla dzieci, starców i niepełnosprawnych. Ma to swój walor. W dodatku się okazało, że właściwie na górę można wjechać nie kolejką nawet, lecz pociągiem. (Jak się okazało jeszcze później na szczycie jest stacja posiadająca 3 perony!!!) Więc sobie szliśmy. Mijał nas pociąg. Minął nas osiemdziesięcioletni narciarz biegowy nawet. Strój jego był na wzór głębokiego DDRu tak jakoż narty. Nawet coś do nas mówił, ale co? Kto to by zrozumiał...Następnie ukazały się naszym oczom całe wycieczki, rodziny z dziećmi itp...itd...Wyszliśmy na drogę asfaltową. Bo na szczyt można i limuzyną wjechać.




A na górze już same atrakcje: kamień z napisem "Brocken", a dokoła niego inne pomniejsze kamienie z wyrytymi nazwami europejskich stolic, muzeum, parę knajp, dworzec (...), parę głazów narzutowych. I mgła...
Więc niestety widoku iście górskiego nie uraczyliśmy wcale, albowiem mgła spowiła dokładnie wszystko na odległość 10 metrów od osoby obserwującej. I jak w tejże chwili zaśpiewał rzewnie współtowarzysz trzeci (będący Niemcem, aczkolwiek jednak Polakiem): "Oprócz błękitnego nieba...nic mi dzisiaj nie potrzeba..."
Poszliśmy więc napić się piwa, bo to już był czas najwyższy.
Zwiedziliśmy również muzeum.
W tak zwanym międzyczasie reszta grupy znikła. Więc zostaliśmy w trójkę. Pokręciliśmy się trochę po szczycie i postanowiliśmy zejść do punktu wyjścia. Nasz kryptopolak prowadzący rozmowy o Solidarności, podśpiewujący "Lato, lato, lato czeka..." i opowiadający o rynku we Wrocławiu wyjął z plecaka dwa piwa, po czym je otworzył czymś co miał pod ręką. I tak sobie szliśmy popijając.
Na dole znaleźliśmy przystanek autobusowy, jednak myślą pierwszą było złapanie stopa. Autobus był jednak pierwszy.
W Bad Harzburgu mieliśmy sporo czasu na wykorzystanie go w sposób kreatywny.
Przede wszystkim należało znaleźć coś na kształt Lidla. Aldi spełniał wymagania.
Dwa macedońskie (czy może raczej mołdawskie?) wina w cenie 1,35, kartofelsalat oraz chleb - w sam raz na obiad w Deutsche Bahnie. Brakowało nam sztućców do tej uczty wobec czego Pan Organizator poszedł wypróbować swój wschodniopolski akcent w miejscowym kebabie. Dali mu czego chciał. Bez szemrania.
Na dworcu w Bad Harzburgu nie było nikogo, oprócz trzech osób, które dały dla nas najmniejszy koncert świata. Oraz Pana, który czytał gazetę i miał bardzo gdzieś urocze chwile z muzyką na dworcu w Bad Harzburg.

Było zimno. A pociągu nie było.

Weszliśmy więc do windy. Małe pomieszczenie, zamykane drzwi. Idealne. Winda jednak na postoju otwierała drzwi samoistnie. Więc aby zatrzymać choć trochę ciepła musieliśmy jeździć tą windą w górę i w dół (choć możliwość była ograniczona do 0 i -1). Dużo frajdy daje takie jeżdżenie windą. Szczególnie jak można podwieźć innych ludzi.

W pociągu konsumowaliśmy to co mieliśmy, popijając mołdawskim (a może jednak macedońskim?)winem i rozmawiając o wszystkim.
Ciepło - to co zapamiętałam szczególnie.
Wieczorem znów byliśmy w punkcie wyjścia.
Dobranoc na skrzyżowaniu.



czwartek, 9 czerwca 2011

Zum Meer.


Lubię spędzać święta inaczej niż zwykle. Lubię myśleć o tym, że jestem wolna, gdy inni uwiązani łańcuchami przy stołach tortur walczą z kolejnym jajkiem z majonezem, kawałkiem sernika, śledziem, plastrem szynki, bigosem z chlebkiem a jakże, tudzież sałatką jarzynową powszechną. Lubię wtedy jechać, bo wiem, że wszyscy zostali w domach i wszystko będzie dla mnie.
I tak też w ramach obchodów Wielkiej Nocy korzystając z okazji bycia oddalonym od domu rodzinnego wsiadłam o 6.00 rano w pociąg do Cuxhaven. Bo czemu nie?
Po kolejnych pięciu godzinach wysiadłam na stacji, gdzie skończyły się tory i nie było gdzie dalej jechać.
Cel był jasny: położyć się na piachu, wypić browara, posmażyć blade ciało i wrócić do domu.



Idąc za ludźmi trafiłam do portu i stała się tłumność oraz ciasność. Jakiś nieokiełznany handel tandetą i kiczem: pieskami na baterie, środkami do czyszczenia luster, kiełbasą na ciepło i piwem na zimno, paskami skórzanymi, paskami nieskórzanymi, portfelami, częściami samochodowymi, koralikami, obrazami, sztuczną biżuterią, watą cukrową, zdalnie sterowanymi samochodzikami, rybą w bułce, torebkami, szmatami, chińskimi stanikami, kocami w konie w galopie, ręczniki w zachód słońca. Wszystko, co zwykle w takich miejscach się znajduje, jak widać niezależnie od poziomu cywilizacyjnego.
Generalnie chciałam uciekać, ale było to trudne, albowiem wszyscy uczestnicy ruchu wykazywali zainteresowanie przedmiotami wystawianymi na polowych łóżkach i stojakach na kółkach. Szczekały na mnie bateryjne psy, włosy oblepiała wata cukrowa, czepiały się pająki z plastiku i gumy. Gdzie morze? Przecież widzę statki, port jest wielki. Gdzie jest morze?

Tuż za betonowym nabrzeżem Morze Północne było. Jakieś szare, we wzorek z tankowców, kontenerowców.

W takim razie gdzie jest plaża?

Nie ma.

Ruszyłam na zachód w poszukiwaniu piachu. Szłam godzinę betonem, umierając z pragnienia i zastanawiając się czemu nikt nie pije piwa z butelki. Bo gdyby ktoś pił, ja też bym wyciągnęła swoje. Ale nie pił nikt i było mi tak głupio samej.

W ramach odpływu pokazały się watty, które okazały się śmierdzącym bagnem, pokrytym jakimiś podejrzanymi kupami niewiadomego pochodzenia.

Plaża ogrodzona siatką z drutem kolczastym okazała się tak cenna, że za wstęp Pan zażyczył sobie 3 euro. No co za zgryzota, ale zapłaciłam. Wszystko w ramach realizacji założonych celów.

Rozpostarłam kocyk, wyjęłam pomalowane jajka, kawałek kauflandzkiego makowca, termosik, kanapeczkę oraz piwo marki Norten-Hardenberger. Na plaży też nikt nie spożywał produktów alkoholowych. To było na tyle podejrzane, że obejrzałam bilet wstępu na plażę. Tam powinno być coś napisane na ten temat. Ale nie. Nic.
Na wszelki wypadek wypiłam piwo chyłkiem, potajemnie, bez sensu.

No to się smażę. Jest bosko. Ludzie puszczają latawce, po plaży chodzi wielkanocny zając, kontenerowce płyną jeden za drugim.

Ale przecież ile można?

No to uznałam, że czas się zbierać. "Może jak tu jestem to powinnam chociaż stopy kawałek zanurzyć w morzu?" No to zebrałam wszystkie zabawki z piasku i ruszyłam przez watty ku morzu. Było to doświadczenie na wskroś obrzydliwe. Próbowałam omijać te dziwne kupy z piasku, bo wyglądały jak kupy...tylko z piasku...Nadal nie wiem co mogło je wyprodukować, ale zauważyłam, że inni nie robią sobie nic z tych kup i je rozdeptują ze spokojem i błogością na twarzy.

Ale mnie to nie przekonało.

Omijając kupy, idąc zygzakiem, tylko mi znanym labiryntem doszłam do morza. To co zobaczyłam też nie wyglądało zachęcająco - żółta piana, jakieś śmiecie, trupki żyjątek w żółtej pianie. No dobra czas na zanurzenie stopy.

Właściwie byłam przygotowane na przeszywające zimno, ale woda okazała się jakaś ciepła. Obrzydliwe. Uciekłam do brzegu omijając kupy.


Gdzieś z godzinę szłam na dworzec, gdzie wejście zablokowała grupa lewicowo-punkowo-żebracza. Wsiadłam do pociągu, by kolejne 6 godzin wracać do domu.

wtorek, 7 czerwca 2011

Göttingen Hauptbahnhof

Deszcz pode mną, deszcz nade mną i deszcz we mnie.