Nowy semestr - nowe mieszkanie. Już nie w akademiku, już nie na północy miasta, już nie z dala od cywilizacji, już nie obok tabliczki mówiącej o końcu świata w tym miejscu, już nie na górce, już nie na pierwszym piętrze.
Problem polegał na tym jedynie, że pokój wynajmowany przeze mnie nie miał mebli. Żadnych. Nic. Null. Cztery gołe ściany podłoga, okno oraz sufit z gołą lampką energooszczędną. I sterta moich rzeczy, które niepostrzeżenie nagromadziły się, tudzież bez mojej wiedzy rozmnażały się po cichu za moimi plecami. Teraz leżą sobie tu tu to tam, wysypując się z toreb, wypychając pokrywki pudełek.
Usiadłam pośród tego wszystkiego na podłodze i nie wiedziałam co mam właściwie z tym wszystkim zrobić. Nie mam na czym spać, nie mam na czym siedzieć, nie mam na czym pisać. To może zacznę od włączenia internetu, może on powie mi co mam zrobić, może wyszukiwarka google już zna te problemy i oferuje zestaw gotowych rozwiązań.
Co jest najważniejsze? Najważniejsze jest spanie. Paca mama czuwa jednak nade mną, gdyż właśnie na giełdzie rzeczy pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży dwóch nieużywanych materacy prosto z Ikei. Gdzie mój telefon jest teraz w tym całym bajzlu, żebym mogła czym prędzej wykonać telefon i zaklepać sobie ten materac prosto z mych snów?
Odebrał jakiś mężczyzna o bardzo obcym akcencie i bardzo bełkotliwym głosie mówiącym, że materac można sobie odebrać na jsbhfjhsabastrasse. Na jakiej przepraszam bardzo? łodołfełstrasse plus wyjaśnienie jak dojść.
Żeby nie wyjść na totalnie głuchą idiotkę wzięłam mapę i poszukałam ulicy o podobnie brzmiącej nazwie w okolicy, która została mi niejako opisana. Kurtka, portfel, telefon i w drogę.
Chwila napięcia, czy ta ulica i ten numer zgadzają się z tym co zrozumiałam przez telefon. W każdym razie facet dysponował materacem na sprzedać, więc wszystko ok.
Czy jestem samochodem? Nieee, nawet rowerem nie jestem, proszę zarzucić mi ten materac na plecy, a zaniosę go sobie do domu. Że duży? Że 1,40x2,00m to nic. Proszę go mi tylko czymś związać. Nie ma czym?Ależ jest, np. te oto światełka na choinkę na kablu. Dziękuję, biorę.
I tak z moim nowym łóżkiem powiedzmy związanym lampkami na choinkę zatargałam nowy nabytek do domu.

Skoro mamy już spanie nadszedł czas na bardziej skomplikowane konstrukcje meblopodobne. Ikea będzie najlepszym rozwiązaniem.
Tak więc po obiedzie radośnie pobiegłam na dworzec i pojechałam do Kassel. Do jedynie godzina drogi. Potem jeszcze autobus 40 minut i już jestem pod Ikeą.
Biorę wieszak, stolik, pudło plus pokrywka, kosz, ooooo jaki ładny kubek-on idzie ze mną, paczka wieszaków, wiszące półeczki iiiiiiiiii... to chyba wszystko. Tak. Jestem sama i mam tylko ikeowską torbę. To nie szkodzi. Jestem twarda.
Pierwsze problemy z targaniem stolika, wieszaka, pudła, kosza, pokrywki itp. pojawiły się zaraz za kasą. Hot dogi...samoobsługowe...moje dwie ręce zajęte...jeść...chcę, pragnę tego hot doga...Zaczepiłam jakichś ludzi przy stoliku zajadających już takie właśnie hot dogi i spytałam czy nie rzucili by swoimi oczyma w stronę mojego stolika, wieszaka, pudła....
Mmmmmmmmmm hot dog to było to, mogę ruszać w drogę powrotną. Dotachałam wszystkie rzeczy na przystanek, wsiadłam w autobus. Wszystko zgodnie z planem. Co prawda w autobusie wszyscy potykali się o mój wieszak, ale co tam. Miałam wrażenie, że jedna stara kobieta nawet rzuciła w moją stronę nawet jakąś klątwę. Trudno. Wieszak jest mój!
Dziecko podbiegło w stronę mojego wieszaka, pozbierało z podłogi śrubki i pobiegło do mamy. Moje śrubki?! Co one robią w rękach tego bachora?! Dżizusie folia mojego wieszaka jest dziurawa!Cudownie... moje małe śrubeczki...Na szczęście zwrócono mi częśc drobnych elementów z wieszaka, ale prognozy na jego skręcenie wydawały się być coraz odleglejsze...
Wysiadłam przy dworcu, pociąg już stał. Ufff.
Wysiadłam radośnie w Getyndze z moim wieszakiem, który nie wiem czy będzie mógł spełniać swoje funkcje, stolikiem, paczką wieszaków, kubkiem, pudłem oraz koszem. Pomyślałam sobie, że będę dla siebie dobra i zafunduję sobie przejażdżkę do domu autobusem linii 4. Mieszkam na południu, więc napis na autobusie mówiący, że jedzie na południe powinien się zgadzać.
Jakiż to był błąd.
Wsiadłam za jakimś facetem, już wyciągałam pieniądze, żeby zapłacić kierowcy za te przyjemność podróżowania z komunikacją miejską w Getyndze, ale ten mi powiedział, że mogę jechać na bilecie z tym facetem przede mną. Hm. Skoro sam kapitan tego statku twierdzi, że mogę to znaczy, że tak musi być.
Już na pierwszym skrzyżowaniu zorientowałam się, że ten autobus wcale nie jedzie tam gdzie miał. Jedzie zupełnie gdzieś indziej. Pomyślałam sobie, że to nic. Na pewno robi pętlę i kiedyś i tak dojadę na mój przystanek koło domu.
Jakiż to był błąd.
Autobus oddalał się w promieniach zachodzącego słońca coraz dalej i dalej w nieznane, a ja zdążyłam się dowiedzieć, że żadnej pętli nie będzie. Że jadę daleko w całkiem nieznane. W dodatku facet-posiadacz naszego biletu właśnie wysiadł. Świetnie.
Nie pozostało mi nic innego jak też wysiąść, przejść na drugą stronę ulicy i poczekać aż autobus jadący w stronę centrum zabierze mnie z tego odludzia.
Jakiż to był błąd.
Z moim wieszakiem, stolikiem, paczką wieszaków, pudłem, kubkiem, koszem...zwiedziłam wszystkie okoliczne przystanki. Żadne autobusy nie jeździły już tego dnia aż do poniedziałku. To może rozłożę sobie swój stolik, schowam się pod nim i przeczekam ten zły czas.
Potrzebuję taksówki. Ale jak ją zawołać? Zobaczyłam dziadka przy garażu. Krzyczałam, ale byłam dla niego bardziej przeźroczysta niż powietrze, stapiałam się z drzewami, mój głos nikł w śpiewie ptaków. Co stary pierdziel nie chce mi pomóc kurwa.
Dwójka ludzi w samochodzie wydawała się być komunikatywna i kompetentna. Dobiegłam do nich z moim cygańskim taborem zapytać o numer na taksówkę. Facet pokazał mi palcem wskazującym przystanek. Uświadomiłam go o skomplikowanej komunikacji miejskiej w tym mieście. Nie mieli numeru na taksówkę.
Moje położenie zaczynało wydawać mi się już całkiem beznadziejne, gdy kobieta powiedziała, że zawiezie mnie do domu. Właściwie nie miałam innego wyjścia, więc wpakowałam swój wieszak, stolik, paczkę wieszaków, kubek, pudło, kosz...do bagażnika i dalej w stronę zachodzącego słońca.
Faktycznie dowiozła mnie pod sam dom. Oddała rzeczy. Już zabierałam swój wieszak, stolik, paczkę....gdy kobieta wyciągnęła ulotkę z samochodu i mi ją wręczyła. Spotkania z Jezusem?
Oczywiście, że przyjdę, to taki ważny czas przed Wielkanocą, ale właśnie mi się przypomniało, że zostawiłam ziemniaki na gazie. Do widzenia!!!
I oddaliłam się pędem w stronę klatki.