sobota, 23 kwietnia 2011

ah die deutschen...

Od jakiegoś czasu zrywam się z rana, wypijam kawę, zjadam mój jogurt, wsiadam na rower i jeżdżę wokół jeziora póki licznik nie pokaże, że jestem 20 km dalej. Ot tak.

W czasie robienia tych moich rund obserwuję ludzi. Często spotykam tych samych amatorów porannego spaceru, joggingu, nordicwalkiengu i czego tam jeszcze.
Na początku wydawało się być wszystko w porządku. Wszyscy mają swoje fit-stroje, swoje ipody, swoje rasowe psy. Jednak z czasem można było zauważyć, jakby więcej ludzi w tych ludziach. Coś jak więcej cukru w cukrze.

Przypadek 1. Kiedy pierwszy raz mijałam kobietę w biało-czarnym stroju do joggingu, myślałam, że odpoczywa sobie na ławce po morderczym biegu, czy innych formach samoumartwiania, jakie Niemcy na sobie stosują:)Miała czerwona twarz, schowaną w dłoniach. Za drugim razem widziałam, jak bardzo płacze. W tych swoich profesjonalnych spodenkach, fitnesskoszulkach i butach do biegania. Nie mogła powstrzymać szlochu. Za trzecim okrążeniem miałam już pewność, że coś jest nie tak. Nie wiedziałam właściwie co mam zrobić...zsiąść z roweru, podać chusteczkę? Widziałam jak mijają ja inni ludzie. Nic. A może ktoś już spytał, czy wszystko w porządku, a ja będę kolejną obcotroskliwą natarczywą osobą, która nie ma pojęcia o jej problemach? Potem widać było, że ochłonęła. Wystawiła twarz do słońca. Wstała i pobiegła dalej.

Przypadek 2. Jest taka starsza para. Ona mała i łysa prawie, on wysoki i postawny. Z tyłu wyglądają na dwójkę facetów trzymających się za ręce. Tak pomyślałam, jak zobaczyłam ich po raz pierwszy. W prochowcach od stóp do głów, jak dwa prostokąty sunące po wale przeciwpowodziowym. Zawsze towarzyszy im wielki pies. Taki biały w czarne łaty. Widywałam ich często razem z psem właśnie. Aż pewnego ranka na wale przeciwpowodziowym zjawił się tylko on z psem. Jej małej i łysej już nie było.

Przypadek 3. Ludzi spacerujących z psami jest bardzo dużo. Ale to nie są tylko tam takie se zwykłe spacery. Zawsze są jakieś elementy wychowawcze. Głównie stosowane wobec psów, oczywiście. Ale spacer z psem to także dobry powód, by wyjść i pomyśleć. Taki pretekst. Właściciele o melancholijnym nastawieniu chowają się po krzakach, nad jeziorem, celem bycia osamotnionym przez chwilę. Siedzą tak tam i gapią się w wodę. Zajmuje im to zwykle kilka moich okrążeń, zanim zbiorą się w sobie, wstaną, przywołają psa i pójdą do domu.

Przypadek 4. Poranne aktywności na świeżym powietrzu stanowią również pewne wyzwania. Szczególnie dla tych, którzy nie biegają, nie spacerują, nie jeżdżą na rowerze. Bo nie mogą. Bo czas lub los im nie pozwala na te zwykłe czynności. Zastanawiało mnie to jak wśród biegnących, idących, jadących czuje się ktoś, komu tylko pomoc bliskiego pozwala na wyjście i radość ze słońca i rześkiego powietrza. Ale są też tacy, którzy mogą jeszcze walczyć. Obserwowałam właśnie mężczyznę w wieku średnim raczej, który mierzył się z własnymi nogami, które nie chciały go prowadzić pod górę. Dał radę i cieszył się widokiem siedząc na ławeczce z wyrytym serduszkiem. Wiem, że stamtąd widok na miasto jest piękny.

piątek, 22 kwietnia 2011

Wesołych...

Świąt, gdy Noc jest Wielka. Idźcie na lody:)

niedziela, 17 kwietnia 2011

IKEA - ty tu urządzisz.

Nowy semestr - nowe mieszkanie. Już nie w akademiku, już nie na północy miasta, już nie z dala od cywilizacji, już nie obok tabliczki mówiącej o końcu świata w tym miejscu, już nie na górce, już nie na pierwszym piętrze.

Problem polegał na tym jedynie, że pokój wynajmowany przeze mnie nie miał mebli. Żadnych. Nic. Null. Cztery gołe ściany podłoga, okno oraz sufit z gołą lampką energooszczędną. I sterta moich rzeczy, które niepostrzeżenie nagromadziły się, tudzież bez mojej wiedzy rozmnażały się po cichu za moimi plecami. Teraz leżą sobie tu tu to tam, wysypując się z toreb, wypychając pokrywki pudełek.

Usiadłam pośród tego wszystkiego na podłodze i nie wiedziałam co mam właściwie z tym wszystkim zrobić. Nie mam na czym spać, nie mam na czym siedzieć, nie mam na czym pisać. To może zacznę od włączenia internetu, może on powie mi co mam zrobić, może wyszukiwarka google już zna te problemy i oferuje zestaw gotowych rozwiązań.

Co jest najważniejsze? Najważniejsze jest spanie. Paca mama czuwa jednak nade mną, gdyż właśnie na giełdzie rzeczy pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży dwóch nieużywanych materacy prosto z Ikei. Gdzie mój telefon jest teraz w tym całym bajzlu, żebym mogła czym prędzej wykonać telefon i zaklepać sobie ten materac prosto z mych snów?
Odebrał jakiś mężczyzna o bardzo obcym akcencie i bardzo bełkotliwym głosie mówiącym, że materac można sobie odebrać na jsbhfjhsabastrasse. Na jakiej przepraszam bardzo? łodołfełstrasse plus wyjaśnienie jak dojść.
Żeby nie wyjść na totalnie głuchą idiotkę wzięłam mapę i poszukałam ulicy o podobnie brzmiącej nazwie w okolicy, która została mi niejako opisana. Kurtka, portfel, telefon i w drogę.
Chwila napięcia, czy ta ulica i ten numer zgadzają się z tym co zrozumiałam przez telefon. W każdym razie facet dysponował materacem na sprzedać, więc wszystko ok.

Czy jestem samochodem? Nieee, nawet rowerem nie jestem, proszę zarzucić mi ten materac na plecy, a zaniosę go sobie do domu. Że duży? Że 1,40x2,00m to nic. Proszę go mi tylko czymś związać. Nie ma czym?Ależ jest, np. te oto światełka na choinkę na kablu. Dziękuję, biorę.

I tak z moim nowym łóżkiem powiedzmy związanym lampkami na choinkę zatargałam nowy nabytek do domu.

Skoro mamy już spanie nadszedł czas na bardziej skomplikowane konstrukcje meblopodobne. Ikea będzie najlepszym rozwiązaniem.

Tak więc po obiedzie radośnie pobiegłam na dworzec i pojechałam do Kassel. Do jedynie godzina drogi. Potem jeszcze autobus 40 minut i już jestem pod Ikeą.
Biorę wieszak, stolik, pudło plus pokrywka, kosz, ooooo jaki ładny kubek-on idzie ze mną, paczka wieszaków, wiszące półeczki iiiiiiiiii... to chyba wszystko. Tak. Jestem sama i mam tylko ikeowską torbę. To nie szkodzi. Jestem twarda.

Pierwsze problemy z targaniem stolika, wieszaka, pudła, kosza, pokrywki itp. pojawiły się zaraz za kasą. Hot dogi...samoobsługowe...moje dwie ręce zajęte...jeść...chcę, pragnę tego hot doga...Zaczepiłam jakichś ludzi przy stoliku zajadających już takie właśnie hot dogi i spytałam czy nie rzucili by swoimi oczyma w stronę mojego stolika, wieszaka, pudła....
Mmmmmmmmmm hot dog to było to, mogę ruszać w drogę powrotną. Dotachałam wszystkie rzeczy na przystanek, wsiadłam w autobus. Wszystko zgodnie z planem. Co prawda w autobusie wszyscy potykali się o mój wieszak, ale co tam. Miałam wrażenie, że jedna stara kobieta nawet rzuciła w moją stronę nawet jakąś klątwę. Trudno. Wieszak jest mój!
Dziecko podbiegło w stronę mojego wieszaka, pozbierało z podłogi śrubki i pobiegło do mamy. Moje śrubki?! Co one robią w rękach tego bachora?! Dżizusie folia mojego wieszaka jest dziurawa!Cudownie... moje małe śrubeczki...Na szczęście zwrócono mi częśc drobnych elementów z wieszaka, ale prognozy na jego skręcenie wydawały się być coraz odleglejsze...
Wysiadłam przy dworcu, pociąg już stał. Ufff.

Wysiadłam radośnie w Getyndze z moim wieszakiem, który nie wiem czy będzie mógł spełniać swoje funkcje, stolikiem, paczką wieszaków, kubkiem, pudłem oraz koszem. Pomyślałam sobie, że będę dla siebie dobra i zafunduję sobie przejażdżkę do domu autobusem linii 4. Mieszkam na południu, więc napis na autobusie mówiący, że jedzie na południe powinien się zgadzać.

Jakiż to był błąd.

Wsiadłam za jakimś facetem, już wyciągałam pieniądze, żeby zapłacić kierowcy za te przyjemność podróżowania z komunikacją miejską w Getyndze, ale ten mi powiedział, że mogę jechać na bilecie z tym facetem przede mną. Hm. Skoro sam kapitan tego statku twierdzi, że mogę to znaczy, że tak musi być.

Już na pierwszym skrzyżowaniu zorientowałam się, że ten autobus wcale nie jedzie tam gdzie miał. Jedzie zupełnie gdzieś indziej. Pomyślałam sobie, że to nic. Na pewno robi pętlę i kiedyś i tak dojadę na mój przystanek koło domu.

Jakiż to był błąd.

Autobus oddalał się w promieniach zachodzącego słońca coraz dalej i dalej w nieznane, a ja zdążyłam się dowiedzieć, że żadnej pętli nie będzie. Że jadę daleko w całkiem nieznane. W dodatku facet-posiadacz naszego biletu właśnie wysiadł. Świetnie.
Nie pozostało mi nic innego jak też wysiąść, przejść na drugą stronę ulicy i poczekać aż autobus jadący w stronę centrum zabierze mnie z tego odludzia.

Jakiż to był błąd.

Z moim wieszakiem, stolikiem, paczką wieszaków, pudłem, kubkiem, koszem...zwiedziłam wszystkie okoliczne przystanki. Żadne autobusy nie jeździły już tego dnia aż do poniedziałku. To może rozłożę sobie swój stolik, schowam się pod nim i przeczekam ten zły czas.

Potrzebuję taksówki. Ale jak ją zawołać? Zobaczyłam dziadka przy garażu. Krzyczałam, ale byłam dla niego bardziej przeźroczysta niż powietrze, stapiałam się z drzewami, mój głos nikł w śpiewie ptaków. Co stary pierdziel nie chce mi pomóc kurwa.

Dwójka ludzi w samochodzie wydawała się być komunikatywna i kompetentna. Dobiegłam do nich z moim cygańskim taborem zapytać o numer na taksówkę. Facet pokazał mi palcem wskazującym przystanek. Uświadomiłam go o skomplikowanej komunikacji miejskiej w tym mieście. Nie mieli numeru na taksówkę.
Moje położenie zaczynało wydawać mi się już całkiem beznadziejne, gdy kobieta powiedziała, że zawiezie mnie do domu. Właściwie nie miałam innego wyjścia, więc wpakowałam swój wieszak, stolik, paczkę wieszaków, kubek, pudło, kosz...do bagażnika i dalej w stronę zachodzącego słońca.

Faktycznie dowiozła mnie pod sam dom. Oddała rzeczy. Już zabierałam swój wieszak, stolik, paczkę....gdy kobieta wyciągnęła ulotkę z samochodu i mi ją wręczyła. Spotkania z Jezusem?
Oczywiście, że przyjdę, to taki ważny czas przed Wielkanocą, ale właśnie mi się przypomniało, że zostawiłam ziemniaki na gazie. Do widzenia!!!
I oddaliłam się pędem w stronę klatki.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Niekonwencjonalna Holandia.

Plan był taki (najprostszy z możliwych): dojechać za darmo, zakosztować zielonomi przyjemności, wrócić tego samego dnia. Było to proste, albowiem będąc studentem uniwersytetu w Getyndze, można dojechać do granicy z Holandią gratis. Bardzo dobrze przemyślana oferta uczelni. Niby chodzi tu o swobodne przemieszczanie się w granicy landu Dolna Saksonia pociągami bardzo regionalnymi (żadne tam szybkie prędkości), ale pierwszą myślą wraz z otrzymaniem legitymacji był plan dostania się przez bardzo zieloną granicę Holandii, do pierwszego Coffeshopu jaki będzie w zasięgu wzroku.

Plan doczekał się realizacji na początku grudnia, akurat kiedy śniegu spadło wystarczająco dużo, a temperatura w dzień wynosiła -10 stopni.
Liczba uczestników wycieczki:2
Godzina odjazdu pociągu w stronę Hannoveru: 5.02
Liczba dokończonych butelek brzoskwiniowego szampana:1
Godzina otwarcia Lidla w Hannoverze: 6.00
Liczba tanich (lub najtańszych raczej)win z Lidla: 2
Liczba pudełek zapałek kupionych w kiosku na dworcu: 1

Z tym zaopatrzeniem kolejne trzy godziny podróży minęły nie wiem kiedy. W każdym razie w niejakiej mieścinie Leer, nazwaną na potrzeby wycieczki Pustki, należało się wpakować w pociąg wiodący do Holandii. Problemy z tym związane:
a) wina wina i lewitowanie w związku z tym,
b) brak zakupu holenderskiego biletu na bardzo holenderski pociąg,

Punkt b) związany był z kolejnymi możliwymi rozwiązaniami:
1. przeczekać 9 min podróży do drugiego miasteczka od granicy w kiblu,
2. w razie kontroli udawać, że nadal jest się w Niemczech i pokazywać niemiecką legitymację (która przecież uprawnia do podróży po Dolnej Saksoni,
3. w razie kontroli nie udawać, że jesteśmy Polakami, natomiast udawać, że nie mówimy w żadnym innym obcym języku,
4. w razie kontroli pokazać bilet ulgowy (za 1,20 PLN) Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Łodzi.

Pomysł nr 1 odpadł natychmiast. W pociągu nie było nikogo poza nami i typem, w stylu Pana Żula, z puszką piwa w ręku. Zabarykadowanie się w kiblu mogłoby zostać natychmiast zauważone, albowiem nie tylko w trójkę byliśmy pasażerami, ale także pociąg miał dwa wagony, na wzór tramwaju. Cóż.

Pomysły 2,3,4 nie doczekały się realizacji, ponieważ Pan Konduktor (niech Paca Mama ma go w swej opiece) zażądał biletów jeszcze po niemieckiej stronie granicy, więc nasze cudowne legitymacje były bardzo wystarczające.

Wysiedliśmy koło 11.00 w Winschoten. Bez planu miasta, jedynie z adresem dwóch punktów docelowych naszej wycieczki i zapamiętanym obrazem ich położenia z GoogleMaps.Tyle.

Holenderskie małe miejscowości nie wyglądają tak jak sobie je wyobrażałam. Przynajmniej to nie wyglądało.

Organizm miejski Winschoten był chaotyczny, uliczki pokręcone, po 200 m kończące się niczym. Jakiś dom handlowy wciśnięty w jednopiętrowe domu, tu kościół, a tam drugi. Drzwi zamknięte. Jesteśmy w centrum, a nagle na tyłach miejskiego życia Winschoten. Autochtoni podskórnie wiedzieli, że jesteśmy obcymi, a my podskórnie wiedzieliśmy, że oni wiedzą. Obserwowali każdy nasz ruch. Z okien, zza sklepowych lad, z bud z jedzeniem, z samochodów. Pytali czego tu szukamy. Nie chcieliśmy im powiedzieć.

Kiedy wreszcie w tym małomiasteczkowym koszmarze znaleźliśmy jeden z zielonych miejsc przystankowych. Uradowani tym faktem natarliśmy na drzwi, które nam powiedziały, że czynne jest dopiero od 13.00. To samo w punkcie nr 2.

Oddaliliśmy się w celu znalezienia rozrywki na kolejne dwie godziny. Nie było łatwo, ponieważ w ręku została nam jeszcze jedna butelka wina, a ławka w porcie była zaśnieżona. Ratunkiem okazały się złote łuki hamburgerowego eldorado. Zgodnie z ideą wycieczki, zamówiliśmy zwykłe hamburgery. Najtańsze. Ponieważ wino z lidla najwyraźniej nadal dawało o sobie znać, hamburgery magicznym sposobem zamieniły się w cheesburgery. (Liczba opakowań sera zakupionych w lidlu:2)


McDonald's nigdy nie świeci pustkami. Nawet ten w Winschoten. Obserwowaliśmy parę pochłaniającą swoje mczestawy, dzieci pochłaniające swoje frytki, dwójkę, która wysiadła z czarnego samochody, która postanowiła poddać się wykwintności serwowanych dań.
Zbliżała się 13.00.

Żeby nie było, że czekaliśmy na otwarcie i jesteśmy pierwszymi spragnionymi wrażeń klientami-turystami, byliśmy o 13.10.

Coffeshop wyglądał dość melinowato. Wewnątrz lada z kasą i minimenu tego baru po prawej, drzwi na domofon, hasło, sezamieotwórz się na lewo. Najpierw menu, kasa, pieniądze. Koleś Pan Sprzedawca nie wyglądał na Holendra...Nikt z klientów nie wyglądał. Większość wyglądała na stałych bywalców, potomków znad Eufratu i Tygrysu, albo bohaterów Trainspottingu. I w tym wszystkim my, biali ludzie ze wschodu, bardzo wyglądający na bardzo turystów.
Whatever.
Zaopatrzeni w odpowiednie środki odurzające dostaliśmy zezwolenie na przekroczenie magicznych drzwi otwieranych jedynie przez Pana Sprzedawcę - Nieholendra. W środku było jeszcze gorzej niż w przedsionku. Ciemno jakoś, ściany dla niepoznaki pomalowane na zielono, wyposażenie bardzo podrzędnego pubu w Łodzi.
Whatever.

...

Pociąg powrotny był o 16.53, a przed nami ten sam problem. Jak wsiąść niezauważonym, a przynajmniej sprawiać wrażenie osób, które już od Groningen jadą tym pociągiem i na bank miały już sprawdzone bilety. Rozwiązanie było jedno: wbiec do pociągu, w locie zdjąć czapki, szaliki, kurtki i rękawiczki, w tym samym momencie dojadać kanapkę i kończyć dopijanie herbatki z termosikowego kubka. Bułka z masłem.
Tym razem holenderskim pociągiem jechał tłum ludzi...może zjaranym pracownikom kolei nie chciało się chodzić w te i z powrotem, bo dojechaliśmy do Niemiec bezpieczni.
Wysiedliśmy w Leer. Nie byliśmy pewni, czy rano byliśmy na tej stacji. Ale w sumie nie było innej możliwości. Przeszliśmy na perony rozglądając się bacznie na boki, szukając jakiś znajomych elementów z rana. Nic. To to wino z lidla. Tak to jego sprawka.
Z Leer do Hannoveru w towarzystwie Kartofellsalat (Holenderski Lidl)i jednego Tyskiego(Getrankemarkt, Getynga), które wzięłam na wszelki wypadek, jechaliśmy sobie dalej. W Hannoverze godzina przerwy. Nasz pociąg był dopiero o 21.36, a na zewnątrz hannowerski Weinachtsmarkt przyciągał tandetą i plastikiem. Jego zaleta tkwiła w grzanymi winie.
A ponieważ było zimno, bardzo zimno, pobiegliśmy do pierwszego stoiska i kupiliśmy po kubku. Grzało mocno w ręce i dusze zmarzniętych pielgrzymów.

O 22.50 Metronom zajechał na stację w Getyndze. Po 18 godzinach znów byliśmy w punkcie wyjścia.
Dziękuję. Dobranoc.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

O mobilności II.

Ukraina: Jeden z wielu Komsomolsków, a w szczególności ten nieopodal Dniepropawłowska może być osiągnięty w jedyne 36 godzin pojazdem marki autosan, który na co dzień pełni funkcję PKSu Myszków. Kierowca też był z PKSu Myszków w liczbie jednego. Co jakiś czas należało kogoś delegować by pomógł zapomnieć Panu Mirkowi o śnie i toczyć z nim długie i przejmujące rozmowy. PKS Myszków budził furorę te dziesięć lat temu na Ukrainie. Może niekoniecznie wtedy, gdy zatrzymaliśmy się pośród niczego na powiedzmy stacji benzynowej, gdzie jedyna osoba obsługująca tę że powiedzmy stacje, siedziała w zakratowanym kantorku z karabinem w ręku. Jeden dystrybutor. Jedna latarnia. I bezkres czarnej jak noc Ukrainy. Coś o dwojgu oczu prysło w krzaki. Ale na pewno PKS Myszków budził zainteresowanie w Borysławiu, gdzie z pewnego strzeżonego parkingu ktoś zapragnął buchnąć najzwyczajniej w świecie nasz automobil. Dlatego znowu trzeba było kogoś oddelegować, aby pilnował całą noc naszego PKSu.

Krynica:Kierowca zabrał wszystkich. Bo dlaczego nie. Więc do Kielc ludzie stali sobie. Co mieli zrobić? W drodze powrotnej kierowca się zgubił. Odkryliśmy to po pewnym czasie, albowiem był to środek nocy i nikt nie przejmował się czy jedziemy dobrze czy nie. W końcu wydawało się, że kierowca jeździ tą trasą by zarabiać na chleb. Co za niewybaczalny błąd.

Edynburg: Najdłuższa trasa jaką usiedziałam w autobusie. Stan trwający 38 godzin nieustającego siedzenia pozwalał na niewielka ilość rozrywek. Przykład: Można przeczytać "Blaszany bębenek". Fantastyczna, gruba lektura.Posiadacze talerzy satelitarnych, a moi współpasażerowie nie podzielali zachwytów nad prozą Grassa.

Ryn: Wszystko szło gładko, dopóki w Gostyninie coś nie zapłonęło we wnętrzu. Wysiadka, panowie, prosimy dopchać autobus na przystanek. Dwie godziny i kilka browarów później nadjechał autobus zastępczy. Zrobił na nas oszałamiające wrażenie. Ten kształt, ta forma, te pomarańczowe pasy. Miał jednak jedną niewybaczalną wadę, która w okresie lipcowym była nad wyraz dokuczliwa - działające ogrzewanie i brak możliwości otwierania okien. Nie wiem jak można wyprodukować auto, takie duże w dodatku, w którym żadna szyba nie da się uchylić, odsunąć, otworzyć...no chyba, że wybić. I wtedy właśnie gdzieś za Mławą pewien traktorzysta wykonał bardzo zły manewr, który kolidował z drogą ruchu fiata 126 p w kolorze białym. Co to miało wspólnego z nami? To, że w tym korku, który utworzył się za traktorem staliśmy kolejne ponadprogramowe dwie godziny. Powiedzmy, że wszystko zostało wynagrodzone widokiem łosia w promieniach zachodzącego słońca - bezcenne.

Zakopane: Tylko krótko o tym jak hamulce przestały działać i uderzyliśmy w inny pojazd. Powrót z Kościeliska per pedes.

Getynga: Comming home for Christmas. Opady śniegu, które zaczęły nasilać się po południu wskazywały na to, że to będzie długa podróż. Autobus powinien być punkt 21. 15 na przystanku oznaczonym wbitym w ziemie słupem oraz ławeczką. Zupełnie nie przystosowany do opadów, w tym śniegu. Kwadrans, co to jest w takiej pogodzie to normalka, że nadal tu stoję. Godzina, w sumie w takiej pogodzie to nic dziwnego. Po dwóch godzinach nadszedł czas na nawiązanie kontaktu z innymi ludźmi położonymi w mojej sytuacji oraz zawiązanie wspólnego komitetu oczekującego. Koło północy komitet ogarnęły wątpliwości, czy jeszcze kiedyś uda wsiąść się do ciepłego Eurolinsa w stronę Polski. To była najwyższa pora, żeby przedsięwziąć poważne kroki i dokonać czegoś konstruktywnego. Na przykład zadzwonić na podany na słupie numer telefonu, który powinien kierować słowa klienta wprost do zainteresowanego ucha pracownika, czekającego całą dobę, by wysłuchać trosk zbłąkanego odbiorcy ich usługi. Błąd. Owszem ktoś siedział gdzieś sobie w cieple, ale nie miał zamiaru wysłuchiwać narzekań klientów, którzy od 4 godzin stoją w śniegu po pas, bez wieści o autobusie, który zaginął w komunikacyjnym kosmosie. Komitet nie tracił wiary i uparcie upraszał się informacji. Błąd. Komitet wobec bezmiaru smutku i bezsilnej złości podzielił się na dwa obozy, które wymiennie podążały w stronę świateł dworca, by tam ogrzać zgrabiałe ręce i posilić się jakże pożywnym cheesem z Burger Kinga. O 2.00 gdy nadszedł mój czas na czuwanie przy dobytku komitetu, nawiązałam kontakt ze współplemieńcem. Pan starszy Białorusin też chciał wracać, a czekała go dłuższa droga, gdyż linia jeździ bardzo sprytnie z Niemiec, przez Poznań oraz Łódź by nagle obrać kurs na Białystok. Skomplikowane i upierdliwe. Pan starszy był niezłomny. Nie chciał cheesa ani kawy z Burger Kinga. Czyżby był człowiekiem złotych łuków? Ze łzą w oku wspominał czasy sowieckiej okupacji, tu nie daleko w Halle, gdzie żyło mu się jak u Pana Boga (o ile tak można powiedzieć o komunistach) za piecem. Ten złoty czas służby w radzieckim wojsku odpłynął bezpowrotnie, a on z dobytkiem z Halle powrócił na białoruskie łono nowopowstałej ojczyzny. Na szczęście córkę udało mu się pchnąć na zachód. O 3.00 w nocy ciało komitetu zmarzłe i głodne ogarnęły poważne wątpliwości. Co dalej? Czy kiedykolwiek ujrzymy białe cielsko eurolinsa? Czy uda nam się wrócić do domów? Gdy nadejszł był poważny kryzys, już o 3.20 noga moja postanęła na pokładzie automobilu ruszającego na wschód. Żadnego przepraszam, sorry, entschuldigung, ani pocałuj mnie w dupę. Pani siada, pani jedzie, pani będzie zadowolona. Ostatecznie spóźnienie 9 godzin do miejsca docelowego to nic takiego. Normalka w tej firmie.

Lwów:W tym autobusie było tylko trzech turystów. Wyróżniali się doskonale swoimi plecakami, polarami, ogólnie porządnym wyglądem i odżywieniem na tle gastarbeiterów, przemytników, ludzi z głębokiego nigdzie, którym się nie udało na zachodzie w wersji polskiej. Oni też się wyróżniali nieśmiertelnymi torbami w kratę, brudnymi, zniszczonymi dłońmi, chustkami na głowie. A i ten autobus pośród innych wyglądał na taki, który jedzie na Ukrainę. Takie autobusy nie mają innego przeznaczenia. Fotele słabo przytwierdzone, na każdym zakręcie jeździłam zgodnie z prawami fizyki raz w lewo, raz w prawo. Przerwa gdzieś przed granicą. Bar pełen kurew z możliwością skonsumowania żurku z białą kiełbasą. Udające się do przybytku zakonnice wznosiły oczy w stronę czarnego nieba nad wschodnią Polską. Potem już tylko paszport, wypełnić papiery, światło latarki celnika w moich oczach, chwila nad zdjęciami w dokumentach. Lwów z rana.

Krasiczyn: Wesoło jak nigdy było gdy urwał się nam szyberdach. Dobrze, że jeden z zawiasów nie puścił, albowiem mogłoby to się skończyć niepowetowaną stratą dla rodziny kierowcy jadącym za naszym autobusem. I wtedy kolega przewidujący wyjął z plecaka 3 metry liny. Szyberdach przytwierdzony za pomocą owej liny do oparć siedzeń był jedynym rozwiązaniem jakie mogliśmy wymyśleć.

niedziela, 3 kwietnia 2011

O powrotach.


Powrót jest zazwyczaj trudny. Obojętne w którą stronę odbywa się ruch. Wracasz i wszystko jakby na swoim miejscu. Zakwitły drzewa i kwiaty. Te same domy, ścieżki udeptane, wszystko czekało bez zmiany w sobie. To na pierwszy rzut oka. Jednak już nie jest tak samo.
Powrót jest zazwyczaj trudny, bo oznacza brak dotychczasowych zmian, brak dynamiki. Brak wiatru w żaglach. Stare śmiecie, stare problemy, stara rzeczywistość. To mało pociągające.
Powrót jest zazwyczaj trudny, bo mimo, że wraca się tam gdzie życie trwało, to i tak nie to samo. Chyba miejsce jednak nie ma znaczenia, a ludzie którzy je tworzą. Więc mimo powrotu tam, gdzie wszystko miało kolor i ostry smak, nic jest tak jak przedtem, bo nie ma się z kim tym dzielić. Nie ma siebie z kim dzielić.
Powrót jest końcem i początkiem. Lepiej myśleć, że początkiem, ale trudno wyrzec się rozmyślań o końcu. Postaram się zostać przy tym, że każdy koniec jest początkiem, ale każdy kij ma dwa końce.
Tylko raz powrót okazał się pożądany, ale co z tego skoro po czasie chce się wrócić do miejsca skąd się wróciło. Takie wyzwanie.
Powrót jest zazwyczaj trudny, gdy gdzieś się kogoś zostawiło po drodze. Można pisać kartki, ale to nie to samo. Nie dobrze się szybko do ludzi przywiązywać, ale inaczej się nie da.
Żeby nie wracać trzeba siedzieć w jednym miejscu, zapuszczać w nim korzenie, czekać na deszcz i słońce. Ale co, jak się nie doczekamy? I chyba dlatego warto jednak podjąć trud przemieszczania, rozstań i powrotów. To czyni jakiś sens. Oder?