Nadszedł wieczór, a ona nadal się wahała co zrobić. Niby obiecała pewnej niemko-polce o bardzo staropolskim imieniu Xenia (to chyba jeszcze z czasów sprzed Mieszka...albo nawet Piastów w ogóle), że zasili towarzysko swoją osobą jej parapetówkę na Jüdenstraße (niemko-polka zamieszkała na ulicy Żydowskiej, czy to już nie za wiele?) w centrum miasta. Z drugiej strony dopiero co poznani znajomi mieli się bawić w akademiku na Rosenbachweg (czyjeś urodziny), całkiem blisko. Wieczór był zimny, a jej się nie chciało pedałować do miasta, żeby potem wracać pod górkę. - Trudno - pomyślała - zabiorę browarki w torebkę, odstawię się i pójdę na podbój akademika.
Wyszła na oświetloną drogę, która urywała się po 100 m. Koniec zabudowań akademika. Dalej tylko droga bez chodnika, co jakiś czas skąpo oświetlona. Od półtora miesiąca jeszcze się nie przyzwyczaiła do mieszkania na ciemnym odludziu. Dopiero na Robert-Koch-Straße można było zobaczyć światła cywilizacji. Kiedy stanęła przed akademikiem nie miała bladego pojęcia jak ominąć domofon i dostać się do środka. Po chwili krążenia, biegu myśli i ogólnej paniki zadzwoniła do znajomej, która już była w środku. Po udanym pokonaniu drzwi, zgodnie ze wskazaniem kartki ze strzałką, podążała schodami coraz wyżej i wyżej.
Pchnęła drzwi do baru. Ciemno. Mała scena z muzykami bardzoamatorami była lekko oświetlona. O. stała z jakimiś ludźmi bliżej jej nieznanymi, więc podeszła i spytała gdzie jest cała reszta. Mieli okupować kanapy piętro niżej. Więc postała jeszcze chwilę, ale uznała imprezę za tyle drętwą, że nie wartą dłuższego męczenia nóg staniem.
Pokój z kanapami był pełen Polaków. Dyskusja wrzała. Puste butelki stały na stole.
- Cześć - powiedziała niepewnie w przestrzeń. Przecież nie znała tych ludzi, albo tylko trochę. Może wiedziała jak maja na imię, ale niekoniecznie.
- Cześć - dobiegł ją głos jakby z dołu, z boku spod ściany. - Co to za kolo? - pomyślała. Siedział na kanapie i się uśmiechał. - Nie znam go. Dlaczego trzyma otwartą butelkę wina w ręku i pociąga z gwinta? Co on w ogóle? -
- Cześć - powtórzył. - Chyba się jeszcze nie znamy. Jestem K. -
- Chyba faktycznie nie. Jestem A. - powiedziała niepewnie.
- Chodź. Usiądź obok mnie. - koleś się posunął na kanapie, robiąc jej miejsce. - - Co za konsternacja, czemu mam siadać obok niego, kto to jest do cholery? - przemknęło jej przez głowę. Ale posłusznie usadowiła się na za miękkiej kanapie, wyjęła piwo z torebki, które szybko zostało otworzone i szybko opróżniane.
Chwilę to zajęło, ale ogarnęło ją dziwne uczucie, gdy zaczęli rozmawiać.
I tak cały świat przestał istnieć dla nich. Gadali cały wieczór, nie dopuszczając innych do ich rozmowy. Kiedy butelki stały się puste, szybko zaopatrzyli się w nowe i gadali, gadali, gadali. Już nic innego nie było ważne. Jakby znali się od zawsze.
- Jedziemy w niedzielę do Bremy. Może wybierzesz się z nami? - zaproponował. Nie było jej to na rękę za bardzo. Dopiero co była w tym nudnym mieście, wcale jej się tam nie podobało. Nie chciała jechać. Ale on naciskał, żeby pojechała chociaż dla niego, dla towarzystwa, dla rozmowy. Nie była przekonana. Dopiero wiadomość jaką jej wysłał w sobotę ostatecznie ją przekonała. Zaczynała się tak: dzień dobry Pani,
nie wiem czy to to końca normalne/słowo "wycieczka"./wy-cieczka. wyciek wyciek...
Wyszli z imprezy razem. Pożegnali się i poszli w swoją stronę Mieli się spotkać w niedzielę rano na dworcu.
Dziwne myśli tłoczyły jej się po głowie, kiedy ciemną drogą wracała do domu. Chyba była jakby szczęśliwa, że wreszcie znalazła kogoś z kim się rozumie.
Kolejne trzy miesiące w Getyndze przyniosły im różne wydarzenia. Wokół nich. Między nimi. Tylko trzy miesiące mogli się spotykać, jeść razem poniedziałkowy obiad, wszędzie przychodzili razem.
Kolejne dziewięć miesięcy dzwonili do siebie i tym czasie widzieli się tylko dwa razy.
Nie byli razem. Nie mogą być razem. Nigdy razem nie będą.
Nikt nie spodziewał się, że ta historia będzie miała właśnie taki bieg. To nie zdarza się wszystkim. To nie zdarza się zawsze.
Właśnie w Getyndze wpadli na siebie po same uszy."