sobota, 19 listopada 2011

Wpadli w G. po same uszy.

"To było dokładnie rok temu, 19 listopada 2010 roku w samym środku Niemiec.

Nadszedł wieczór, a ona nadal się wahała co zrobić. Niby obiecała pewnej niemko-polce o bardzo staropolskim imieniu Xenia (to chyba jeszcze z czasów sprzed Mieszka...albo nawet Piastów w ogóle), że zasili towarzysko swoją osobą jej parapetówkę na Jüdenstraße (niemko-polka zamieszkała na ulicy Żydowskiej, czy to już nie za wiele?) w centrum miasta. Z drugiej strony dopiero co poznani znajomi mieli się bawić w akademiku na Rosenbachweg (czyjeś urodziny), całkiem blisko. Wieczór był zimny, a jej się nie chciało pedałować do miasta, żeby potem wracać pod górkę. - Trudno - pomyślała - zabiorę browarki w torebkę, odstawię się i pójdę na podbój akademika.

Wyszła na oświetloną drogę, która urywała się po 100 m. Koniec zabudowań akademika. Dalej tylko droga bez chodnika, co jakiś czas skąpo oświetlona. Od półtora miesiąca jeszcze się nie przyzwyczaiła do mieszkania na ciemnym odludziu. Dopiero na Robert-Koch-Straße można było zobaczyć światła cywilizacji. Kiedy stanęła przed akademikiem nie miała bladego pojęcia jak ominąć domofon i dostać się do środka. Po chwili krążenia, biegu myśli i ogólnej paniki zadzwoniła do znajomej, która już była w środku. Po udanym pokonaniu drzwi, zgodnie ze wskazaniem kartki ze strzałką, podążała schodami coraz wyżej i wyżej.
Pchnęła drzwi do baru. Ciemno. Mała scena z muzykami bardzoamatorami była lekko oświetlona. O. stała z jakimiś ludźmi bliżej jej nieznanymi, więc podeszła i spytała gdzie jest cała reszta. Mieli okupować kanapy piętro niżej. Więc postała jeszcze chwilę, ale uznała imprezę za tyle drętwą, że nie wartą dłuższego męczenia nóg staniem.
Pokój z kanapami był pełen Polaków. Dyskusja wrzała. Puste butelki stały na stole.
- Cześć - powiedziała niepewnie w przestrzeń. Przecież nie znała tych ludzi, albo tylko trochę. Może wiedziała jak maja na imię, ale niekoniecznie.
- Cześć - dobiegł ją głos jakby z dołu, z boku spod ściany. - Co to za kolo? - pomyślała. Siedział na kanapie i się uśmiechał. - Nie znam go. Dlaczego trzyma otwartą butelkę wina w ręku i pociąga z gwinta? Co on w ogóle? -
- Cześć - powtórzył. - Chyba się jeszcze nie znamy. Jestem K. -
- Chyba faktycznie nie. Jestem A. - powiedziała niepewnie.
- Chodź. Usiądź obok mnie. - koleś się posunął na kanapie, robiąc jej miejsce. - - Co za konsternacja, czemu mam siadać obok niego, kto to jest do cholery? - przemknęło jej przez głowę. Ale posłusznie usadowiła się na za miękkiej kanapie, wyjęła piwo z torebki, które szybko zostało otworzone i szybko opróżniane.
Chwilę to zajęło, ale ogarnęło ją dziwne uczucie, gdy zaczęli rozmawiać.
I tak cały świat przestał istnieć dla nich. Gadali cały wieczór, nie dopuszczając innych do ich rozmowy. Kiedy butelki stały się puste, szybko zaopatrzyli się w nowe i gadali, gadali, gadali. Już nic innego nie było ważne. Jakby znali się od zawsze.
- Jedziemy w niedzielę do Bremy. Może wybierzesz się z nami? - zaproponował. Nie było jej to na rękę za bardzo. Dopiero co była w tym nudnym mieście, wcale jej się tam nie podobało. Nie chciała jechać. Ale on naciskał, żeby pojechała chociaż dla niego, dla towarzystwa, dla rozmowy. Nie była przekonana. Dopiero wiadomość jaką jej wysłał w sobotę ostatecznie ją przekonała. Zaczynała się tak: dzień dobry Pani,
nie wiem czy to to końca normalne/słowo "wycieczka"./wy-cieczka. wyciek wyciek...

Wyszli z imprezy razem. Pożegnali się i poszli w swoją stronę Mieli się spotkać w niedzielę rano na dworcu.
Dziwne myśli tłoczyły jej się po głowie, kiedy ciemną drogą wracała do domu. Chyba była jakby szczęśliwa, że wreszcie znalazła kogoś z kim się rozumie.

Kolejne trzy miesiące w Getyndze przyniosły im różne wydarzenia. Wokół nich. Między nimi. Tylko trzy miesiące mogli się spotykać, jeść razem poniedziałkowy obiad, wszędzie przychodzili razem.
Kolejne dziewięć miesięcy dzwonili do siebie i tym czasie widzieli się tylko dwa razy.
Nie byli razem. Nie mogą być razem. Nigdy razem nie będą.

Nikt nie spodziewał się, że ta historia będzie miała właśnie taki bieg. To nie zdarza się wszystkim. To nie zdarza się zawsze.
Właśnie w Getyndze wpadli na siebie po same uszy."

piątek, 11 listopada 2011

Zupełnie jak miłość.

W takie ciche słoneczne popołudnia dopada mnie ta tęsknota.
Za kimś kogo miałam przez chwilę, z kim żyłam pod wodą, kto mnie zabierał wysoko w chmury.

I była to ta chwila szczęścia, która tak rzadko pojawia się w życiu.I którą chciałam mieć, i za którą teraz tęsknię.

I straszne jest to, że nie mam szans, żeby to dogonić, odzyskać. Szarpnąć rękę i powiedzieć "chodź tu!". Nic nie zostało oprócz małego wspomnienia, które wraca gorącą falą. Nie pozwala zostać w tej ciszy, nie daje mi spokoju.

I wiem, że mimo, że ktoś został, wpisał się w krajobraz mojej rzeczywistości, to zgubiłam hasło i PIN, nie mogę tam wejść, gdzie bardzo bym chciała. Klucze nie pasują do zamka, nie mogę otworzyć tych drzwi. To cenne coś zostaje zamknięte i na zawsze niedostępne.
A ja mogę usiąść na wycieraczce pod drzwiami i cicho zapłakać, prosić, żeby mnie wpuścił.
Ale nikogo nie ma w środku. Nikt nie może mi otworzyć.
">

czwartek, 3 listopada 2011

Z miasta Łodzi I.

Siedziałam sobie na murku pod gazownią. Obok mnie mój rower stał sobie i tak oboje czekaliśmy aż K. załatwi swoje sprawy w gazowni. Na murku naprzeciwko mnie jakiś koleś o fizjonomii handlarza lamp przeciw żylakom, sprzedawał emerytom wychodzącym z gazowni lampy przeciw żylakom.
Lekarz poleca, a dziś specjalna cena - tylko 80 złotych za te cudowne urządzenia. Mała, wygodna w użyciu lampa na dwie baterie leczy nie tylko żylaki, ale również inne dolegliwości i schorzenia. Kochanie, ja nie namawiam.
Gdy ostatnia zaberetowana emerytka się oddaliła wzrok handlarza padł na mnie. Ale sprytny sprzedawca wiedział, że lampami mnie nie przekona.
"Hej, cześć, słuchaj...ty te włosy układasz, czy same się tak kręcą?"
"Yyy...sa...me...?"
I to był błąd. Może trzeba było udawać niemowę? Nieee, tacy ludzie nie znają przeszkód w komunikacji...
I się zaczęło. Patryk, jak się okazało, wiedział dokładnie czym podbić serce kobiety. Nie dość, że zachwycał się moimi włosami, nie mógł uwierzyć, że mam 25 lat ("Nie noo co ty...dałbym Ci ze 20, no góra oczko"), moją boską figurą ("Te biodra! Nie chudnij!"), migdałowe oczy, cera całkiem nie zła.
Bowiem Patryk handlujący lampami na starcze schorzenia okazał się być wizażystą.
Wypytał mnie o wszystko, choć ja odpowiadałam jak mi się zachciało. ("No co ty! Ale z Ciebie kokietka!").
Był dość bezpośredni i mówił do mnie per "ty" (Przepraszam, że jestem taki bezpośredni!)
Patryk (a może Bartek? Chyba słyszałam Bartek..?)też nie skąpił wiadomości o sobie. 31 lat, pochodzący z Dąbrowy, ale mieszka w Warszawie już od 10 lat ("O tak w Warszawie jest dużo ofert pracy"), ale w Łodzi też przebywa. Pracuje w salonie wizażu na Piotrkowskiej ("Koniecznie przyjdź! Zrobię ci profesjonalny makijaż doradzę o tym i o tamtym" już sama nie wiem o czym o mówił...)

Modliłam się w duchu, żeby emeryci w gazowni rozstąpili się przed K., niczym Morze Czerwone i pozwolili zapłacić jej te pieprzone rachunki.

Tymczasem Patryk (chyba Patryk...a może Bartek?) rozwodził się dalej na temat beznadziejności facetów w dzisiejszych czasach i kobietach noszących spodnie. Tak, tu mu przyznałam rację.

Koleś był miły i bezpośredni, ale jakoś nazbyt się do mnie zbliżał, kiedy chciał mi powiedzieć, że to niby coś w zaufaniu. Na przykład, że migdałowe oczy, które posiadam są najlepsze dla malowania przez wizażystów, i że powinnam stosować trochę białego eyelinera na górną powiekę, dzięki czemu moje cudowne oczy będą rozjaśnione.

Co wizażysta robi więc pod gazownią? Po prostu ma firmę handlującą takimi rzeczami.

Ciekawe.

Na koniec podyktował mi swój numer telefonu i życzył nam miłego dnia.