niedziela, 9 marca 2014

Dzień Kobiet



A więc J. szykowała się do wyjścia z koleżankami, które równie samotnie spędzają sobotnie wieczory,a okazja znakomita i zmiany w naszych życiach spore. Stolik zamówiony, kobiety sproszone, babski wieczór, zero mężczyzn, takie przykazania były.
Ale zawsze znajdzie się jakaś owca czarna i wtem, gdy już babiniec zapełniony, tłum bab wrzeszczy udając kulturalną konwersację, zjawia się nasza kolejna siostra.

Która to przyprowadziła ze sobą dwóch samców.

Jednego chyba własnego, a drugi to jakiś nabytek dziwny.
Obaj umyci, ubrani, nienadęci.
Interesujące towary.Dwoma słowami.

Więc siedzimy, jemy, pijemy, tańce, hulanki, swawole.
W międzyczasie jeden z samców umarł był na kanapie nie wiedzieć czemu. Został więc przez koleżankę usunięty. Natomiast samiec dwa został.

obserwował

uśmiechał się

wznosił toasty za dzień kobiet

jego gorące spojrzenie wędrowało po obecnych zatrzymując się na J.
A ona wiedziała, że może ten wieczór ma możliwość potoczyć się w mniej konwencjonalny sposób.
Jedna bardziej widać z dupowstrząsem stwierdziła, że biegiem szybko na rynek. Rynek.

Tam w knajpie na Floriańskiej jest barman, którego ona zna i biegiem musimy się puścić (dowolna interpretacja), by do tego baru dotrzeć.
Więc nagle połowa tłumiku wstała, podniosła się z popiołów i dalejże szaliki, czapki, torebki, błyszczyki.


Połowa nudnego tłumiku została.

J. pognała natomiast za głośniejszą częścią pragnącą mocnych alkoholi i głośnej muzyki

No i za samcem rzecz jasna.

Cóż.

Więc lecimy do knajpy na Floriańską, gdy przyjaciółka M. oznajmia, że szczać jej się chce i ona tu między samochodami chyba zaraz będzie lać.

Powiedziano jej, że zbyt niebezpieczne to może być.

W międzyczasie oglądam się na samca, coraz bardziej zaciekawiona jego nienagannymi butami, strojem ładnym, zadbanym jakimś - dziwne dziwne - myśli J. Chyba starszy trochę, ale nie za dużo. Koło trzydziestki na bank. Pasuje.

Docieramy na Floriańską w majestacie wieży kościoła mariackiego na RYNKU MIASTA KRAKOWA. Ta larczma Lustra się nazywa, a niegdyś w dawnych czasach mieściła się tu filia znanego prestiżowego klubu Łódź Kaliska.

Wchodzimy, schodami w dół jak zwykle, wszystkie bary w tym mieście muszą być obowiązkowo w piwnicy. Nigdy schodami w górę. Zawsze w dół.

Zawsze w dół...

Ludzi w chuj niestety, muzyka, czy raczej jakieś napierdalanie czegoś bez linii melodycznej gwałciło uszy i mózg.

Ale nic to

Próbujemy, staramy się.

J. musi się napić, żeby to zdzierżyć.

Idzie, zmierza, bieży do baru.

Przy barze samiec czeka, drineczki zamawia dla cycatej gawiedzi, z którą tu przybył.

Samiec stawia swoim kobietom kolejkę. Ponadto okazuje się, że już jutro rano ma pociąg do Warszawy, do stolicy odjeżdża ten dyliżans. Nie tak źle. I Warszawiak taki ogarnięty może być.

Ale gdzie tam J. była w błędzie.

Do Warszawy do rodzicieli w odwiedziny jedynie tylko, tu w Krakowie też przejazdem jest, albowiem on na co dzień w Monachium mieszka.

Oczy J. powoli robią się jak pięciozłotówki.

Mów dalej piękny samcze.

Samiec twierdzi, że muzykiem jest, ale, że rozważnym także posadę ma również w Monachium (skrót IATA MUC.

Posadę ma urzędową.

Więc ojro leje się mu strumieniami, także stawia również drugą kolejkę, a J. która ma już oczy jak pięciozłotówki z rybakiem - whisky z colą

Na bogato.

Niech będzie, J. się nie wzbrania.

Tańczyć, tańczyć, tańczyć!
Lecz się nie da przy tych rytmach, które zamieniają mózg w galaretę.
Chodźmy do innej sali, tam nadzieja jest.

Błąd.

Zmiana tempa, ale J. czuje, że głuchnie, a ilość wypitego alkoholu jest nadal za mała.
Łyka więc szybko spiesznie łiskacza, który obmywa jej plebejskie podniebienie.

Ale podkład z zapiekanki chłopskiej z wędzoną śliwką, boczkiem i sosem barbekju jest mocny, stabilny, nie do ruszenia. Mało.

Wracamy na salę pierwszą.

J. i samiec, on już ją za rękę prowadzi w tłumie. Ona jest zadowolona.
Chcą tańczyć, chcą zbliżenia w gorących rytmach, ale nic z tego. Nie da się po prostu. Trzeba podjąć decyzję. Tak. Zmiana klubu.

W międzyczasie towarzystwo się wykrusza.

Ruszamy ulicami wszystkich świętych do J. ulubionej meliny strasznej o nazwie wszystko mówiącej Społem

I znowu w dół. Tylko w dół.

Jesteśmy, bierzemy gorzką żołądkową, colę podają w słoiku.
Dalejże zajmujemy kanapę obdartą i ławę przy niej zamiast stolika. Ławę na wysoki połysk, zasypaną popiołem z kiepów i rozlanych piw plam.

Muzyka jest.

Przeboje są.

Ludzie mili, zwykli tańczą, bawią się w rytmy. Dopijamy wcześniej zamówione piwko. Łyczek mały z butelki i J. czuje, że porywają ją rytmy w technikolorze.

Samiec porywa J. na parkiet, coraz goręcej, coraz bliżej.

Zabawnie, śmiechy, ha ha ha, J. mruży oczy z długimi czarnymi rzęsami, prezentuje porcelanową szyję, wije się , kapie, ocieka seksem.

Twarze się zbliżają.

Taak monachijski samiec całuje namiętnie naszą wyposzczoną J.

J. myśli czy depilacja jest.

Jest!

Możemy brnąć w to dalej.

Koleżanki dostrzegają sytuację z kanapy.

George Michael śpiewa Freedom, światła migają, ludzie wydzielają feromony.

Wracamy do podnieconych sytuacją koleżanek. Tańczymy wraz wszyscy. Jednak samiec pada blady jakiś. Lecz po chwili powstaje, by dać radę wyzwaniu. By sprostać zadaniu.

Niestety zemdlony prawie wychodzi.

J. pyta swych wiernych sióstr, towarzyszek: co jest kurwa grane?

One na to szybko odpowiadają:

Rzygać mu się chce!!!

J. czuje powolne spadanie na dno oceanu, grzebie się w mule, dociera do jądra Ziemi, jądra ciemności:

Jak to kurwa rzygać?!

Siostry wraz nadchodzą z wyjaśnieniami: od tych fajek tutaj!
zakrzykują

J. myśli sobie: zajebiście kurwa świetnie, ja pierdole, kurwa

nic to chuj

Ciągnie się refleksja J.

Kobiety siłą są, nic im w melinie nie przeszkadza, zabawa trwa.

Wraca samiec.

Mniej blady.

Chyba się wyrzygał.

No to chuj bombki strzelił, kurwa, choinki nie będzie - mówi stare ludowe porzekadło.

Zabawa trwa.

Sisters of Mercy znalazły właśnie jakie towarzystwo dziwne, trójkącik na parkiecie, ona jedna, ich dwóch. Chyba mają ochotę.

Samiec ma refluks, niknie w oczach wraz z moim marzeniem o potędze, o monachijskim romansie

o bawarskim śnie.

Zostaje szok monachijskiej olimpiady z roku 1972.

Niesmak po zepsutym mleku

i uczucie zużytej torebki herbaty

Samiec chwyta kurtkę, krzyczy, że on tak nie może, nie wytrzyma normalnie!

on wychodzi

no i wyszedł

Zniknął z życia J. jak znikają w naszym kiblu rolki papieru toaletowego, ale wiadomo, że po starej rolce, zawsze przychodzi nowa.

Ale to nie koniec historii

dnia kobiet anno domini 2014

Albowiem J. zasiada z siostrami w niedoli fundacji ósmy marca, gdy jedna z nich mówi, że gdy z samcem, w tak zwanym międzyczasie, poszła wyciągnąć pieniądze ze ściany, to właśnie z Monachium, z mojego domku z ogródkiem, z mojego fotela pluszowego, zadzwoniła jego żona. Dziecko płakało za ścianą czujne jak ptak.

Kurtyna.

Epilog.

Nie przeszkodziło to członkiniom fundacji ósmy marca bawić się do trzeciej nad ranem. Zamówiły dyliżans z woźnicą i konie ruszyły w stronę wschodzącego słońca. J. myślała o taksiarzu, był niczego sobie. I mówił, że to jego kurs na dzisiaj ostatni.

środa, 26 czerwca 2013

To jest jak spadanie na dno oceanu.


Są takie momenty, kiedy wiesz, że to już koniec. Zdajesz sobie sprawę zupełnie nagle i nieoczekiwanie. To jest ta niemiła niespodzianka.
Plusk w wodę. Lodowatą rzekę. Najpierw obkurczają się płuca, nie możesz złapać oddechu, potem zaczynają powolnie tężeć mięśnie. Woda zalewa Cię po szyję, po czubek głowy z dreszczem zakrywa Cię woda.
I spadasz, powoli spadasz w dół. Na samo dno oceanu. Liczysz, że czeka Cię miękki piasek, że sięgniesz dna i ten niebyt się skończy.
Ale nigdy go nie osiągasz.
Pogrążasz się w otchłani, czerni, znikasz w głębi.

Wszystkie dzieje się w tej jednej sekundzie, kiedy zdajesz sobie sprawę, że wszystko na marne.

***


tak, podeszlam i spytalam:

- o co ci kurwa chodzi?!?!?! bo zaczyna mnie wkurwiać ta napięta sytuacja między nami, wiec może ustalmy coż wreszcie!

a on na to:

- wyjdziesz za mnie?

a ja na to"

- no jasne. tylko herbaty sobie zrobię

the end

środa, 20 lutego 2013

Tytuł konkursu brzmiał "Pamiętne Walentynki"

Nie obchodzę. Nie lubię. Nie mam chłopaka.
Więc po co?
Lepiej myśleć o ogarniającej ludzi głupocie, świątyni konsumpcjonizmu, lepiej odwrócić wzrok od tego wszystkiego, żeby przypadkiem nie zwrócić treści treściwego obiadu.
Lepiej zapomnieć, że w ogóle coś takiego istnieje.

Od jakiegoś czasu jednak ktoś burzył mój spokój wewnętrzny, ktoś kto z początku myślałam, że wbija się z butami w mój święty spokój, a jednak ktoś kto się wycofał szybciej niż zdążyłam powiedzieć "tak, wejdź proszę".

Dynamiczna znajomość właśnie się miała ku szybkiemu końcowi, wygasała jednak powoli, nikt nie chciał się tak do końca rozstać, powiedzieć definitywnie "koniec z tym bezsensem". Więc tak to sobie gasło, czasem z iskrą, która chwilę rozbłyskiwała w ciemności, by zaraz zniknąć bez żadnych wątpliwości, na zawsze.

Więc napisał, że pakuje swoje małe miejscowe życie i wraca do domu. To szkoda pomyślałam.
To kiedy?
To już teraz w piątek.
W piątek? Jak mamy wtorek? To faktycznie szybko. To faktycznie szkoda.
To może zaprosiłbym Cię na małą niespodziankę.
To może mógłbyś. To kiedy? Może środa?

(To tak specjalnie, żeby uniknąć podejrzeń o chęć obchodzenia sztucznego wytworu amerykańskiej pop kultury)

W środę nie. Raczej w czwartek. O której wyjdziesz z pracy?
(Czyżby jednak!?)

Myślę, że o 20 wyjdę.

Będę tam.

Czwartek nadszedł po cichu. W pracy również bez uniesień. I bardzo dobrze. Tak ma być właśnie. Tak mi pasuje.

Przyszedł i poszliśmy do domu. Niespodzianka? Dobrze, że kupiłam wino. Przynajmniej tyle bez niespodzianek. On też kupił jedno. Dobrze, bo jeszcze miałam połówkę niedopitego. Środki przeciwbólowe zapewnione.

Chwilę pokręciłam się nerwowo po domu, nie wiedząc co ze sobą zrobić, jak stanął w drzwiach nagle z pudłami sushi.
Sushi?!
A myślałaś, że pizza?
Nie wiem co myślałam.

Ale myślałam, że może sushi. Od początku naszej znajomości sushi było ciągłym tematem, w sensie, że na nie pójdziemy. Oczywiście nigdy się to nam nie udało. Nigdy miało się nie udać. Więc ostatecznie pamiętał.

Rozlaliśmy wino do szklanek. Największych jakie mam w domu. Idzie szybciej.

Bardzo szybko. Muzyka gra.

Gadamy. Ja się przejmuję, czy mam jakieś filmy do obejrzenia w razie braku tematów do rozmowy.
Gadamy cały czas. Non stop. Już 2.00 w nocy, gadamy.
Już 2.30 jesteśmy niebezpiecznie blisko, aż powietrze między nami pęka. Wino rozwiązuje wszystkie problemy.

Rano obudziłam się z ćmiącym bólem głowy. Takim od wina właśnie. Zdążyłam się już przyzwyczaić do dzielenia tej jednej poduszki. W ogóle się przyzwyczaiłam. Teraz trudno będzie mi się odzwyczaić. Ale nie chcę się do tego przyznać za nic. On śpi. Ja nie umiem tak spać, więc się gapię, kręcę w kółko, ale chcę by trwało to wiecznie.

Jak zwykle koło południa jemy śniadanie. Jajecznicę. Albo naleśniki. Ja robię kawę. On zmywa. Siedzimy w kuchni słuchamy gównianego radia. Ja gapię się na pole za oknem. Śnieg topnieje.
Daję mu lizaka. Takiego w kształcie serca. Całkiem zwykłego.
On się cieszy i mnie ściska mocno.

Nie wiem co z tym zrobić.

Znowu go muszę pożegnać w przedpokoju. To już drugi raz kiedy myślę, że to po raz ostatni.
Zamykam za nim drzwi.
Znowu zostaję sama.

niedziela, 18 marca 2012

emocjonalnie o rzeczach emocjonalnych

Zacznijmy więc od mieszkania.
Dwa tygodnie bezowocnych poszukiwań zakończonych zostało sukcesem (choć czekam jeszcze na umowę, a do tej pory wszystko może się zdarzyć).
Sukces został okupiony dniami i nocami wypełnionymi bezustannym czekaniem, aż wreszcie ktoś łaskawie (kurwa) mi odpisze na jednego choćby maila z dziesiątek maili wysyłanych dziennie do mieszkańców Hamburga. Całe dnie również odświeżałam stronę wg-gesucht czekając na ofertę mojego życia.

W międzyczasie zastanawiałam się czy może poczta nie działa tak jak powinna...może jest zepsuta, dlatego niczego nie dostaję.

Po pary dniach siedzenia i gapienia się w ekran laptopa przyszły pierwsze zaproszenia-moje światło w tunelu.
Pierwsze mieszkanie na poddaszu nad torami kolejowymi było nawet nie takie złe. Początkujący aktor i niespełniona astrolożka. To powinno mi dać do myślenia, że kiedy spytali się mnie o mój znak zodiaku, w gwiazdach już zapisane było, że nic z tego nie będzie.

Z kolejnym zwiedzaniem wiązałam dużo nadziei. Sternschanze, tanio, zaraz w centrum kulturalnego i rozrywkowego życia perły północy.
Na miejscu okazało się, że ludzie zdolni są do wielu rzeczy. Nawet w Niemczech.
Tanie, miłe mieszkanie w WG, blisko centrum okazało się być piwnicą wyłożoną wykładziną. Z sufitu sterczały kable. Brud, syf i ubóstwo i przewodniczka z bardzo obcym akcentem oraz właściciel, który mało co rozumiał niemiecki i niechętnie odpowiadał na pytania...

Pierwsze koty za płoty.

Na kolejne zwiedzanie pojechałam z wielką dozą optymizmu, bo wierzyłam, że jak będę wysyłać świat dużo pozytywnych myśli to świat odpowie mi tak samo.
Ale to chyba nie działa.

Pod kolejnymi drzwiami stałam dość długo. Wreszcie otworzył mi koleś na totalnym kacu. W mieszkaniu była poimprezowa maskara, ale powiedzmy sobie szczerze, że mi to się to nawet podobało. Pokój był super, kolesie też. Cena też. Była kawa, było oprowadzanie. Było świetnie. Do końca weekendu mieli się odezwać.

Ale w poniedziałek znowu zobaczyłam ich ogłoszenie na wg-gesucht. Co za chuje...ale nic to. Nie poddawałam się i cisnęłam, by po tygodniu dostać odmowną odpowiedź.
Fuck yeah.

I tak mijał kolejny tydzień spania na workach z granulatem i gapienia się na odświeżanie stron.

Potem napisał do mnie niejaki Benedykt B. (W międzyczasie jeszcze dostałam propozycję zajmowania się dzieckiem w zamian za dach na głową, anonse starszych Uwe, Klausów i Horstów oraz maila w niezrozumiałym języku.) Benedyktowi zależało na umówieniu terminu, więc wreszcie ruszyłam dupeczkę mą z Harburga i pojechałam gdzieśtamgdzieśtam.
No i pocałowałam klamkę, bo nikogo nie było w domu.

Stamtąd ruszyłam na spotkanie w innej części miasta.
W progu odhaczono mnie z listy obecności, w pokoju już zebrał się mały tłumek konkurencji wdzięczącej się, zaśmiewającej i robiącej wszystko żeby jak najlepiej wypaść i zasiedlić te 8m2.
Były pytania o wolny czas, zainteresowania, puszczono listę z danymi kontaktowymi, a na koniec zrobiono mi zdjęcie, by lepiej moja twarz mogła być zapamiętana.

Byłam również na osiedlu, które wyglądało jak połączenie Gdańskiej z Ogrodową made in Łódź, gdzie niejaka Gina L. zaoferowała mi pół swojego pokoju. Moja część ogrodzona regałem nie posiadała dostępu do okna. Za 220 euro!

Skandal!

Uff, na szczęście miałam na kolejny czwartek umówione dwa spotkania...

...które zostały w czwartek rano odwołane, bo nagle ktoś se już znalazł współlokatora. Kurwa. Kurwy.

Moja depresja pogrążała się z każdą minutą leżenia na worku.
A co będzie, jak nic nie będzie?
Może zamieszkam tu pod stołem. Albo pod biurkiem. Za pralką...

Po dwóch tygodniach poszłam na kolejne spotkanie. Ładne małe kamieniczne mieszkanko (stiuki, piec kaflowy). Austriaczka mówiąca swoim dziwnym akcentem.
Ale zadzwoniła wieczorem, że mnie chce pod swoim dachem!

Alleluja, strzeliły korki szampana, syknęły kapsle od piwa!

Cud, szczęście, plany na przyszłość, stabilizacja życiowa.
Jutro do pracy! Ah jakże wspaniale.

Więc wstałam wczoraj rano z uśmiechem na twarzy i pięknie ubrana pognałam do miasta na pierwszy dzień pracy! Ah jakże wspaniale - kanały, ratusz w złocie, fale Alsteru, czuć morze w powietrzu.

W biurze nikogo nie było. A miała być banda Polaków przecież, do tego całego polskiego teamu. Przyszła kobieta od rekrutacji, nalała mi wody i powiedziała patrząc mi głęboko w oczy: "Joanna, musimy porozmawiać"...

Myślę se: o kurwa, chuj pierdolony, ja jebe kurwa to koniec! (tak właśnie)

A kobieta mi mówi, że żadnego polskiego teamu nie będzie, że zakończyli pracę na tym etapie, w związku z czym nie mogą mi niczego zaoferować.

Czuję, że mam zapaść. Czuję, że rzucę się w kanał pod ratuszem w jebane fale Alsteru. A mojego trupa osrają mewy.

W związku z tym musimy rozwiązać umowę o praktyki - mówi dalej ta zła, brzydka kobieta, skurwycórka oszukistka jebana. (tak właśnie)

Oczywiście na szczęście jesteśmy w Niemczech, więc zaproponowano mi przejście do spółki-matki, gdzie będę pracować w normalnym teamie w dziale Produkt Management, na takich samych warunkach jakie były mi obiecane.

Pytanie brzmiało: czy spółka-matka mieści się w Hamburgu?
- tak - ..uff...jezu..dżizu kurwa...500 m dalej...

No i wyszłam z mojego domniemanego miejsca pracy z poczuciem, że ktoś mnie kopnął w głowę, a potem napluł do środka. Jeśli jutro w tym całym gównie nikt nie zaproponuje mi umowy to jestem w tak czarnej dupie, że gorzej być nie może.

O ironio!
Do tej pory miałam pracę, a nie miałam mieszkania.
Mam mieszkanie, to nagle nie mam pracy.

Wróciłam więc do domu. I czekałam do dnia następnego, czyli dziś.

Wszystko jest w porządku. Mam umowę. Biurko. Komputer. Sprawdzam funkcjonowanie serwisu. Piję kawę.I wodę. Jest miło.

Mam nadzieję, że tak zostanie.
kurwa.

niedziela, 11 marca 2012

Łodzią po Łabie do Hamburga, czyli życie w zawieszeniu.

Kto to wymyślił? Kto mnie spakował i kupił bilet na drogę?
No KTO?
Siedząc w autobusie relacji Łódź-Berlin próbowałam sobie odpowiedzieć na pewne pytania związane z sytuacja, w której się znalazłam, bo chyba nie docierało do mnie co się właściwie dzieje. Po przesiadce w autobus przez szybę widzę tylko kolejne tablice z jednym napisem: Hamburg. I strzałka prosto.

Koło listopada wpadłam na genialny pomysł zdobywania doświadczenia zawodowego i to nie byle gdzie, bo w drugim co do wielkości mieście portowym Europy.
Brzmi całkiem miło, prawda?
Perła północy, hanzeatycki Hamburg, okno na świat, miasto handlu, przypraw, portów, kanałów i mostów...
No właśnie...mostów...zaiste.
Plan miał małą wadę, mianowicie nie miałam gdzie zamieszkać. Myślałam o kartonie od lodówki (koniecznie od lodówki bo jest przestronny), namiocie pod mostem (to widziałam wczoraj na własne oczy, chyba do nich dołączę niebawem) oraz kartonie na dworcu (ciepło, można zbierać butelki i polować na gołębie).
Jednak dobrzy ludzie się nade mną zlitowali i wyszło tak, że zamieszkałam u znajomych znajomych...sytuacja dość niekomfortowa, kiedy zasiedlasz podłogę u nieznanych sobie ludzi.
Ale co mogłam innego zrobić?
Od grudnia poszukiwałam miłego kątka dla siebie, jedynie małego skrawka tego wielkiego miasta - oczywiście bezskutecznie.
Będąc na miejscu miałam większe szanse na znalezienie czegoś. Czegokolwiek.

***

I tak grzeję materac w HH-Harburg już od 11 dni bezskutecznych poszukiwań. Codziennie budzę się z nadzieją, że to właśnie ten dzień, w którym oznajmię moim dobroczyńcom, że mają wreszcie swój pokój tylko dla siebie, że moja szczoteczka do zębów zniknie z ich łazienki, że moje rzeczy przestaną się niekontrolowanie rozprzestrzeniać z plecaka na kolejne półki, krzesła i stoliki.
I codziennie zasypiam z poczuciem klęski, próbując zmusić się do pozytywnych myśli.

Myślę (jeszcze), że pozytywne myśli właśnie mogą działać cuda. Więc intensywnie myślę każdego dnia, że wreszcie dostanę odpowiedź, w której ludzie z przyjemnością mnie informują, że nadaję się do zamieszkania z nimi.

Wysyłam im sygnały. Takie podświadome. Oczywiście oprócz sygnałów fizycznych w postaci maili.

I czekam.

Całe moje dnie składają się z czekania. Czekania aż pojawią się nowe oferty na stronie, czekania aż załaduje się poczta, czekania aż dostanę odpowiedź, czekania do terminu zobaczenia mieszkania, czekania na maile, czekania aż ktoś odpowie na moje ogłoszenie, czekania aż wreszcie będę miała własny kąt.

Czekanie jest bardzo wyczerpujące.
Czuję, że mam czekającego doła.

Dobrze, że w tym wszystkim moi Dobroczyńcy (chyba tak właśnie powinnam pisać-z wielkiej) są cudowni i cierpliwi. Pijemy razem piwo, oglądamy filmy, gotujemy obiadki, zamulamy przed kompem. Czuję się jakbym ich znała od dawna i mamy czas na opowiadanie opowieści, których jeszcze nie słyszeli, a które moi wszyscy znajomi znają już na wylot.
To jest dobre.

Żeby pokonać czekanie dużo chodzę. Zwiedzam.
Zwiedzam sklepy, markety z żarciem z Chin, Iranu, Rosji, Polski, Bałkanów oraz Turcji. Szukam poczty, tanich jogurtów w Rewe oraz przecen i outletów. Sprawdzam, gdzie są muzea, gdzie dają dobre i tanie żarcie. Nie jeżdżę autobusami, żeby mi więcej czasu zeszło na spacer. Na dworcach sprawdzam, o której jest pociąg do Getyngi i ile będzie kosztował. Patrzę jak wygląda Alster.

wtorek, 7 lutego 2012

Wyjazd.

Nerwowo napycham się bułkami z ulubionym twarożkiem.
Nerwowo patrzę na plaster na zgięciu łokcia i wyschnięty kieliszek po wczorajszej słabości.
Spokojnie piję kawę z mleczną pianką.
Ale tym bardziej nerwowo myślę o bliskiej przyszłości.
Bo wiem już jak to będzie.
Sama ukształtuje swój dzień.
I ten powszedni i ten bardziej mniej.
Sama będę piła zimne piwo ze znajomymi.
Sama będę jadła wspólne obiady i towarzyskie kolacje.

Mam żal o to do wszystkich, że wyjeżdżam.

sobota, 28 stycznia 2012

Kilka słów o wewnętrznych uzewnętrznieniach, czyli czemu trafiam wciąż na własne ślady?

Hmm...od czego by tu zacząć. Znów dziwne rzeczy dzieją się wokół mnie, jakieś historie powracają, choć mogłabym się założyć, że takie sytuacje mnie już nigdy nie odnajdą. Nie w tym gronie, nie w takim układzie,tej parze.

Poznaliśmy się w liceum, jakżeby inaczej. Siedział w sali na skos ode mnie, więc mogłam mu się przyglądać. Pasuje.
Na jakiejś licealnej imprezie całowaliśmy się u jego przyjaciela w pokoju. Pamiętam, że było to wyjątkowe. I przyjemne. I w ogóle.
Ale jako para licealistów z własnym zdaniem i przeciw systemowi, stwierdziliśmy, że takie wydarzenia nie mają na celu wiązania się łańcuchem zobowiązań i generalnie nic nie znaczą. Obopólna zgoda. Koleżanki z klasy pałały nienawiścią, że pierwsza dorwałam się do tego cuda (haha) i teraz każda z nich będzie obarczona piętnem tej drugiej (haha).

Ale jak to bywa w życiu drogi ludzi, nawet bliskich sobie na pewnym etapie, rozchodzą się w przeciwnych kierunkach. Jakoś tak bywa.
Trudno wtedy tylko przewidzieć, że czasem te nitki które się związały, poplątały w supeł, nie są w stanie rozdzielić oddalających się od siebie latawców.

I tak od matury mija siedem lat, gdy nagle spotykamy się przy barze w pewnej piwnicy przy Piotrkowskiej. On z kochającą dziewczyną, prawie żoną. Stabilizacja pędzi w ich kierunku.
Ja - sama. Jak zwykle. Bez perspektyw na stabilizację cieszę się moją niezależnością, wyborem i wolnością.
Dziwie się sama sobie, że nie mogę od niego oderwać wzroku. śledzę go, każdy łyk piwa. Wszystko mam na oku.
Rozmawiamy trochę w gronie innych.
Wychodzi. Całuje mnie w usta.
Jestem w szoku. Nie wiem co dalej. Jak to dalej? Nic. To nic przecież nie znaczy.
Takie tam. Kiedy ja go znowu zobaczę? Za kolejne pięć lat?
Bezsensu.

Telefony bliskich, którzy od dawna bliskimi nie byli, ale teraz znów są sprawiają, że nie mija tydzień kiedy znów siedzimy na piwie.
Rozmowa mało się klei, co można w skrócie powiedzieć o moich ostatnich siedmiu latach? O co mam ich pytać? Jak nie zanudzić życiorysem?
Po kolejnych dwóch piwach języki się rozwiązują. Jednak najlepiej wspominać stare dzieje i planować jakieś wakacyjne szaleństwo, które, tak po prawdzie, nigdy nie dojdzie do skutku.

Po kolejnych dawkach alkoholu zrywamy się i biegniemy na autobusy typu nocny. Każdy wsiada w swój prywatny. Żegnaj M., żegnaj T., a Ty zostajesz i mnie odprowadzasz. Mamy się pożegnać po ludzku, w pełni kultury, ale padamy sobie w objęcia.
Dziwne.
I tak się obejmując słyszę, że między nami, zawsze było coś dziwnego.
Zawsze? Jak zawsze? Kiedy zawsze? Czy może jeszcze być?
Na tym mrozie jego usta są ciepłe i miękkie.
Jezu!!! Co się dzieje?!Ostatnia nuta moralności (On ma kogoś!!!) odrywa mnie.
Nie pamiętam co było potem, ale chyba "cześć" czy coś.
Stoję w autobusie i resztkami trzeźwości się zastanawiam nad jego słowami.
Nie wiem co mam z nimi zrobić, gdzie je schować.
Myślę o tym jak się obudzę.
Myślę o tym do wieczora.
I tak muszę z tym zostać.

Dlaczego zawsze wydaję się, że idę naprzód podczas, gdy ciągle trafiam na stare ślady?