niedziela, 11 marca 2012

Łodzią po Łabie do Hamburga, czyli życie w zawieszeniu.

Kto to wymyślił? Kto mnie spakował i kupił bilet na drogę?
No KTO?
Siedząc w autobusie relacji Łódź-Berlin próbowałam sobie odpowiedzieć na pewne pytania związane z sytuacja, w której się znalazłam, bo chyba nie docierało do mnie co się właściwie dzieje. Po przesiadce w autobus przez szybę widzę tylko kolejne tablice z jednym napisem: Hamburg. I strzałka prosto.

Koło listopada wpadłam na genialny pomysł zdobywania doświadczenia zawodowego i to nie byle gdzie, bo w drugim co do wielkości mieście portowym Europy.
Brzmi całkiem miło, prawda?
Perła północy, hanzeatycki Hamburg, okno na świat, miasto handlu, przypraw, portów, kanałów i mostów...
No właśnie...mostów...zaiste.
Plan miał małą wadę, mianowicie nie miałam gdzie zamieszkać. Myślałam o kartonie od lodówki (koniecznie od lodówki bo jest przestronny), namiocie pod mostem (to widziałam wczoraj na własne oczy, chyba do nich dołączę niebawem) oraz kartonie na dworcu (ciepło, można zbierać butelki i polować na gołębie).
Jednak dobrzy ludzie się nade mną zlitowali i wyszło tak, że zamieszkałam u znajomych znajomych...sytuacja dość niekomfortowa, kiedy zasiedlasz podłogę u nieznanych sobie ludzi.
Ale co mogłam innego zrobić?
Od grudnia poszukiwałam miłego kątka dla siebie, jedynie małego skrawka tego wielkiego miasta - oczywiście bezskutecznie.
Będąc na miejscu miałam większe szanse na znalezienie czegoś. Czegokolwiek.

***

I tak grzeję materac w HH-Harburg już od 11 dni bezskutecznych poszukiwań. Codziennie budzę się z nadzieją, że to właśnie ten dzień, w którym oznajmię moim dobroczyńcom, że mają wreszcie swój pokój tylko dla siebie, że moja szczoteczka do zębów zniknie z ich łazienki, że moje rzeczy przestaną się niekontrolowanie rozprzestrzeniać z plecaka na kolejne półki, krzesła i stoliki.
I codziennie zasypiam z poczuciem klęski, próbując zmusić się do pozytywnych myśli.

Myślę (jeszcze), że pozytywne myśli właśnie mogą działać cuda. Więc intensywnie myślę każdego dnia, że wreszcie dostanę odpowiedź, w której ludzie z przyjemnością mnie informują, że nadaję się do zamieszkania z nimi.

Wysyłam im sygnały. Takie podświadome. Oczywiście oprócz sygnałów fizycznych w postaci maili.

I czekam.

Całe moje dnie składają się z czekania. Czekania aż pojawią się nowe oferty na stronie, czekania aż załaduje się poczta, czekania aż dostanę odpowiedź, czekania do terminu zobaczenia mieszkania, czekania na maile, czekania aż ktoś odpowie na moje ogłoszenie, czekania aż wreszcie będę miała własny kąt.

Czekanie jest bardzo wyczerpujące.
Czuję, że mam czekającego doła.

Dobrze, że w tym wszystkim moi Dobroczyńcy (chyba tak właśnie powinnam pisać-z wielkiej) są cudowni i cierpliwi. Pijemy razem piwo, oglądamy filmy, gotujemy obiadki, zamulamy przed kompem. Czuję się jakbym ich znała od dawna i mamy czas na opowiadanie opowieści, których jeszcze nie słyszeli, a które moi wszyscy znajomi znają już na wylot.
To jest dobre.

Żeby pokonać czekanie dużo chodzę. Zwiedzam.
Zwiedzam sklepy, markety z żarciem z Chin, Iranu, Rosji, Polski, Bałkanów oraz Turcji. Szukam poczty, tanich jogurtów w Rewe oraz przecen i outletów. Sprawdzam, gdzie są muzea, gdzie dają dobre i tanie żarcie. Nie jeżdżę autobusami, żeby mi więcej czasu zeszło na spacer. Na dworcach sprawdzam, o której jest pociąg do Getyngi i ile będzie kosztował. Patrzę jak wygląda Alster.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz