niedziela, 11 grudnia 2011

Kutno-Kostrzyn nad Odrą.

Plan pojawił się zimą, zdaje się nad promocyjnym piwem w cenie 2 Euro w barze na Wilhelmsplatz. Na zewnątrz leżał śnieg, a wśród ścieśnionych w środku osób padł pomysł, propozycja, albo nawet stwierdzenie faktu, że w sierpniu powinniśmy/moglibyśmy/zrobimy to/ udać się wszyscy w jedynym słusznym kierunku na granicy Polski i Niemiec, gdzie każdy może rozbić swój namiot, posłuchać muzyki i napić się piwa, wina, wódki w zależności od osobistych preferencji.

Wszyscy kiwali w zrozumieniu głowami, uśmiechali się do siebie wzajem, bo cóż innego można było zrobić. Sierpień miał nastąpić za jakieś siedem miesięcy.

...

Kiedy siedem miesięcy później ubrana w moją flanelową koszulę, granatowe trampki pakowałam konserwy oraz puszkowane browary do plecaka z uśmiechem przypomniałam sobie to nasze środowe spotkanie na Wilhelmsplatz. Bo pomysł właśnie wkraczał w życie. A ja lubię jak dziwne pomysły znajdują wreszcie szczęśliwe rozwiązanie.

Moja część planu zakładała wyjazd w pierwszą środę sierpnia i środkami komunikacji dotarcie na Woodstock grający w Kostrzynie nad Odrą.

T., zaofiarował się wspaniałomyślnie, że pojedziemy do Kutna i stamtąd złapię swój pociąg, który prosto zawiezie mnie do Kostrzyna nad Odrą i już o 19.00 będę na miejscu mogła się ekscytować atmosferą.
Plan był jasny, oczywisty i niewystawiony na żadne nieprzewidziane atrakcje.

O, w jakimż ja byłam błędzie. (jak zwykle.)

Kutno przywitało nas przebudową dworca. Jednego z moich ulubionych w Polsce (Obok Łodzi Fabrycznej i Piotrkowa Trybunalskiego oraz Torunia Głównego.) W związku z czym kasy zostały przeniesione do niedalekiego sklepu spożywczego i baru: hamburgery, zapiekanki, hot-dogi. Podeszłam do kasy i poprosiłam o bilet relacji Kutno-Kostrzyn nad Odrą. Pani z okienka zniknęła. Chodziła od koleżanki do koleżanki. Szukała po szufladach, patrzyła w ekrany komputerów, prawdopodobnie wyszła na hot-doga, rozmawiała z sąsiadką z klatki, gdy wreszcie wróciła i sprzedała mi bilet. Wychodząc zaczepiła mnie wielka, blond wytleniona, podejrzanie ubrana dziewczyna bez zębów na przedzie. Chyba jeden był złoty. Chciała pieniędzy (oczywiście!)na swój przemyślany wcześniej cel, którym było dołożenie się do biletu. Niestety miałam w ręku dwa złote, więc jej dałam, bo moja asertywność uciekła z krzykiem.

Wychodząc również zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia z którego z dwóch peronów odjeżdża pociąg ku wolności. "Nie szkodzi" - odpowiedziałam sobie równie szybko. Od czego są żółte rozkłady.

Patrzyłam...szukałam...do kasy daleko...patrzę raz jeszcze...T. patrzy razem ze mną.

Jak nic. Pociąg relacji Kutno-Kostrzyn n. Odrą po prostu nie istnieje.

Ale nie było wyjścia. Domniemany mój pociąg nadjechał więc wsiadłam prosząc T., żeby nic nie mówił mamie.

Pociąg relacji Warszawa-Poznań, który rzekomo miał być relacji Warszawa - Kostrzyn posiadał całe trzy wagony, w których ludzie pocierali się tyłkami, biustami i przejeżdżali walizkami po stopach. Rozsiadłam się więc pod kiblem, a jakże, poczekam sobie na kobietę od biletów, niech ona mi powie gdzie jest mój pociąg widmo.

Kobieta od biletów nie wiedziała. Nic. Postanowiłam podzwonić po znajomych, niech Internet powie nam prawdę.

Prawda była smutna. Nie ma takiego pociągu. I co więcej. Takiego pociągu do Kostrzyna dziś już nie będzie.

Dumając nad swoim losem pod pociągowym kiblem usłyszałam jak ludzie rozłożeni w korytarzu i pijący kolejne warki rozmawiają o namiotach i czymś tam. Uznałam to za sprzyjający znak, więc wyciągnęłam puszkę specjala i podpełzłam z plecakiem w ich kierunku. Trzyosobowa grupa z Warszawy w składzie osobowym J. i jego dziewczyna B. oraz ich przyjaciel T. zmierzała w moim kierunku pokazując mi bilet jak w mordę strzelił relacji Warszawa-Kostrzyn nad Odrą na dziś. Widać w kasach nie przejmują się sprzedawaniem biletów na pociągi, które nie istnieją. Mówisz i masz.

Na szczęście od tej trójki dowiedziałam się, że z Poznania ma jeszcze dziś odjechać pociąg woodstockowy, którym pojedziemy razem dalej. Ale, że ponieważ mamy w Poznaniu trochę czasu, może wybrałabym się z nimi na małe zwiedzanie. Dlaczego nie?

Na miejscu jakaś autochtonka zaprowadziła nas na przystanek i pokazała gdzie mamy jechać. Bez biletów oczywiście i z całym dobytkiem rzecz jasna jechaliśmy gdzieś w stronę zdawało się centrum miasta. Wysiedliśmy tam, gdzie miły pan nam powiedział, że jest stary browar. Znaleźliśmy stary browar i całkiem nowe kfc, gdzie się posililiśmy przed dalszą drogą, a kubełku z lodem z wielkiej dolewki schłodziliśmy wódkę na dalszą drogę. Czas nas gonił, a więcej pociągów tego dnia w stronę woodstocku nie było, więc ruszyliśmy na dworzec.

Znając doskonale polską rzeczywistość kolejową można było się właściwie tego spodziewać, że ten pociąg nie przyjedzie. A przynajmniej nie o tej godzinie, o której miał przyjechać i nas zabrać z Poznania. Cóż zrobić z kolejną godziną na dworcu Poznań Główny?
Odpowiedź była prosta.

Wypić schłodzoną wódkę przy stole w dworcowym kfc.

J. wyciągnął profesjonalne kieliszki. Lód topił się z wolna.
Zamówiliśmy frytki dla niepoznaki.

Po godzinie wyszliśmy w lepszych nastrojach na peron, gdzie reszta pijanych z nudów ludzi koczujących od nie wiadomo jak dawna na tym dworcu, siedziała sobie grupkami. Więc i my usiedliśmy na plecakach i przyłączyliśmy się do patrzących w jedną stronę gromadek.
Pociąg nie przyjeżdżał...
i nie przyjeżdżał...
i nie przyjeżdżał...
i nie przyjeżdżał...
Przyjechał! Wszyscy rzucili się do środka, w tempie wiązki światła zajęliśmy cztery miejsca na piętrze pociągu. Plecaki pod nogi. Piwo w dłoń. W powietrzu delikatna woń zieleni.I tak na dyskusjach minęła nam droga przez wiochy wielkopolski i zadupia ziemi lubuskiej. Chłopaki pod ciężarem coraz cieplejszej wódki uginali się powolnie. Podobnie jak reszta pasażerów.
Na miejscu byliśmy o 1.00 w nocy. Pożegnaliśmy się na polu, choć puścić mnie nie chcieli i już więcej się nie widzieliśmy.
J. i B. życzę dużo słońca w życiu z okazji ich październikowego ślubu. A T. poszukiwanej miłości.:) Siema.

sobota, 19 listopada 2011

Wpadli w G. po same uszy.

"To było dokładnie rok temu, 19 listopada 2010 roku w samym środku Niemiec.

Nadszedł wieczór, a ona nadal się wahała co zrobić. Niby obiecała pewnej niemko-polce o bardzo staropolskim imieniu Xenia (to chyba jeszcze z czasów sprzed Mieszka...albo nawet Piastów w ogóle), że zasili towarzysko swoją osobą jej parapetówkę na Jüdenstraße (niemko-polka zamieszkała na ulicy Żydowskiej, czy to już nie za wiele?) w centrum miasta. Z drugiej strony dopiero co poznani znajomi mieli się bawić w akademiku na Rosenbachweg (czyjeś urodziny), całkiem blisko. Wieczór był zimny, a jej się nie chciało pedałować do miasta, żeby potem wracać pod górkę. - Trudno - pomyślała - zabiorę browarki w torebkę, odstawię się i pójdę na podbój akademika.

Wyszła na oświetloną drogę, która urywała się po 100 m. Koniec zabudowań akademika. Dalej tylko droga bez chodnika, co jakiś czas skąpo oświetlona. Od półtora miesiąca jeszcze się nie przyzwyczaiła do mieszkania na ciemnym odludziu. Dopiero na Robert-Koch-Straße można było zobaczyć światła cywilizacji. Kiedy stanęła przed akademikiem nie miała bladego pojęcia jak ominąć domofon i dostać się do środka. Po chwili krążenia, biegu myśli i ogólnej paniki zadzwoniła do znajomej, która już była w środku. Po udanym pokonaniu drzwi, zgodnie ze wskazaniem kartki ze strzałką, podążała schodami coraz wyżej i wyżej.
Pchnęła drzwi do baru. Ciemno. Mała scena z muzykami bardzoamatorami była lekko oświetlona. O. stała z jakimiś ludźmi bliżej jej nieznanymi, więc podeszła i spytała gdzie jest cała reszta. Mieli okupować kanapy piętro niżej. Więc postała jeszcze chwilę, ale uznała imprezę za tyle drętwą, że nie wartą dłuższego męczenia nóg staniem.
Pokój z kanapami był pełen Polaków. Dyskusja wrzała. Puste butelki stały na stole.
- Cześć - powiedziała niepewnie w przestrzeń. Przecież nie znała tych ludzi, albo tylko trochę. Może wiedziała jak maja na imię, ale niekoniecznie.
- Cześć - dobiegł ją głos jakby z dołu, z boku spod ściany. - Co to za kolo? - pomyślała. Siedział na kanapie i się uśmiechał. - Nie znam go. Dlaczego trzyma otwartą butelkę wina w ręku i pociąga z gwinta? Co on w ogóle? -
- Cześć - powtórzył. - Chyba się jeszcze nie znamy. Jestem K. -
- Chyba faktycznie nie. Jestem A. - powiedziała niepewnie.
- Chodź. Usiądź obok mnie. - koleś się posunął na kanapie, robiąc jej miejsce. - - Co za konsternacja, czemu mam siadać obok niego, kto to jest do cholery? - przemknęło jej przez głowę. Ale posłusznie usadowiła się na za miękkiej kanapie, wyjęła piwo z torebki, które szybko zostało otworzone i szybko opróżniane.
Chwilę to zajęło, ale ogarnęło ją dziwne uczucie, gdy zaczęli rozmawiać.
I tak cały świat przestał istnieć dla nich. Gadali cały wieczór, nie dopuszczając innych do ich rozmowy. Kiedy butelki stały się puste, szybko zaopatrzyli się w nowe i gadali, gadali, gadali. Już nic innego nie było ważne. Jakby znali się od zawsze.
- Jedziemy w niedzielę do Bremy. Może wybierzesz się z nami? - zaproponował. Nie było jej to na rękę za bardzo. Dopiero co była w tym nudnym mieście, wcale jej się tam nie podobało. Nie chciała jechać. Ale on naciskał, żeby pojechała chociaż dla niego, dla towarzystwa, dla rozmowy. Nie była przekonana. Dopiero wiadomość jaką jej wysłał w sobotę ostatecznie ją przekonała. Zaczynała się tak: dzień dobry Pani,
nie wiem czy to to końca normalne/słowo "wycieczka"./wy-cieczka. wyciek wyciek...

Wyszli z imprezy razem. Pożegnali się i poszli w swoją stronę Mieli się spotkać w niedzielę rano na dworcu.
Dziwne myśli tłoczyły jej się po głowie, kiedy ciemną drogą wracała do domu. Chyba była jakby szczęśliwa, że wreszcie znalazła kogoś z kim się rozumie.

Kolejne trzy miesiące w Getyndze przyniosły im różne wydarzenia. Wokół nich. Między nimi. Tylko trzy miesiące mogli się spotykać, jeść razem poniedziałkowy obiad, wszędzie przychodzili razem.
Kolejne dziewięć miesięcy dzwonili do siebie i tym czasie widzieli się tylko dwa razy.
Nie byli razem. Nie mogą być razem. Nigdy razem nie będą.

Nikt nie spodziewał się, że ta historia będzie miała właśnie taki bieg. To nie zdarza się wszystkim. To nie zdarza się zawsze.
Właśnie w Getyndze wpadli na siebie po same uszy."

piątek, 11 listopada 2011

Zupełnie jak miłość.

W takie ciche słoneczne popołudnia dopada mnie ta tęsknota.
Za kimś kogo miałam przez chwilę, z kim żyłam pod wodą, kto mnie zabierał wysoko w chmury.

I była to ta chwila szczęścia, która tak rzadko pojawia się w życiu.I którą chciałam mieć, i za którą teraz tęsknię.

I straszne jest to, że nie mam szans, żeby to dogonić, odzyskać. Szarpnąć rękę i powiedzieć "chodź tu!". Nic nie zostało oprócz małego wspomnienia, które wraca gorącą falą. Nie pozwala zostać w tej ciszy, nie daje mi spokoju.

I wiem, że mimo, że ktoś został, wpisał się w krajobraz mojej rzeczywistości, to zgubiłam hasło i PIN, nie mogę tam wejść, gdzie bardzo bym chciała. Klucze nie pasują do zamka, nie mogę otworzyć tych drzwi. To cenne coś zostaje zamknięte i na zawsze niedostępne.
A ja mogę usiąść na wycieraczce pod drzwiami i cicho zapłakać, prosić, żeby mnie wpuścił.
Ale nikogo nie ma w środku. Nikt nie może mi otworzyć.
">

czwartek, 3 listopada 2011

Z miasta Łodzi I.

Siedziałam sobie na murku pod gazownią. Obok mnie mój rower stał sobie i tak oboje czekaliśmy aż K. załatwi swoje sprawy w gazowni. Na murku naprzeciwko mnie jakiś koleś o fizjonomii handlarza lamp przeciw żylakom, sprzedawał emerytom wychodzącym z gazowni lampy przeciw żylakom.
Lekarz poleca, a dziś specjalna cena - tylko 80 złotych za te cudowne urządzenia. Mała, wygodna w użyciu lampa na dwie baterie leczy nie tylko żylaki, ale również inne dolegliwości i schorzenia. Kochanie, ja nie namawiam.
Gdy ostatnia zaberetowana emerytka się oddaliła wzrok handlarza padł na mnie. Ale sprytny sprzedawca wiedział, że lampami mnie nie przekona.
"Hej, cześć, słuchaj...ty te włosy układasz, czy same się tak kręcą?"
"Yyy...sa...me...?"
I to był błąd. Może trzeba było udawać niemowę? Nieee, tacy ludzie nie znają przeszkód w komunikacji...
I się zaczęło. Patryk, jak się okazało, wiedział dokładnie czym podbić serce kobiety. Nie dość, że zachwycał się moimi włosami, nie mógł uwierzyć, że mam 25 lat ("Nie noo co ty...dałbym Ci ze 20, no góra oczko"), moją boską figurą ("Te biodra! Nie chudnij!"), migdałowe oczy, cera całkiem nie zła.
Bowiem Patryk handlujący lampami na starcze schorzenia okazał się być wizażystą.
Wypytał mnie o wszystko, choć ja odpowiadałam jak mi się zachciało. ("No co ty! Ale z Ciebie kokietka!").
Był dość bezpośredni i mówił do mnie per "ty" (Przepraszam, że jestem taki bezpośredni!)
Patryk (a może Bartek? Chyba słyszałam Bartek..?)też nie skąpił wiadomości o sobie. 31 lat, pochodzący z Dąbrowy, ale mieszka w Warszawie już od 10 lat ("O tak w Warszawie jest dużo ofert pracy"), ale w Łodzi też przebywa. Pracuje w salonie wizażu na Piotrkowskiej ("Koniecznie przyjdź! Zrobię ci profesjonalny makijaż doradzę o tym i o tamtym" już sama nie wiem o czym o mówił...)

Modliłam się w duchu, żeby emeryci w gazowni rozstąpili się przed K., niczym Morze Czerwone i pozwolili zapłacić jej te pieprzone rachunki.

Tymczasem Patryk (chyba Patryk...a może Bartek?) rozwodził się dalej na temat beznadziejności facetów w dzisiejszych czasach i kobietach noszących spodnie. Tak, tu mu przyznałam rację.

Koleś był miły i bezpośredni, ale jakoś nazbyt się do mnie zbliżał, kiedy chciał mi powiedzieć, że to niby coś w zaufaniu. Na przykład, że migdałowe oczy, które posiadam są najlepsze dla malowania przez wizażystów, i że powinnam stosować trochę białego eyelinera na górną powiekę, dzięki czemu moje cudowne oczy będą rozjaśnione.

Co wizażysta robi więc pod gazownią? Po prostu ma firmę handlującą takimi rzeczami.

Ciekawe.

Na koniec podyktował mi swój numer telefonu i życzył nam miłego dnia.

sobota, 10 września 2011

"Pogrzeb kolegi I"

"Obudził ją zbyt poranny telefon.
- Czego ona chce o tej porze?Przecież wszyscy doskonale wiedzą, że jak mam wolne, śpię przynajmniej do 10.00...Która?! 08.43?!No nie!
Niewidzącym zasapanym okiem nacisnęła coś na telefonie, byle by tylko przestał brzęczeć.
Zasnęła.
Telefon zadzwonił znów w okolicach 11.00. A może później?
- Już ja jej powiem co myślę o jej porannych telefonach! Nudzi jej się w tramwaju czy co?! - chwyciła za słuchawkę. Bach! Odbierz!
- Halo, słucham!? - Czemu budzisz mnie w środk...
- Anka? Anka...Paweł nie żyje.
- Co...? CO?! KTO?!
- No...Paweł...miał wypadek...jutro jest pogrzeb...
- Co ty mówisz teraz do mnie? Co? Nie rozumiem nic. Co? Jak to? Kiedy? - opadła na łóżko w sypialni. Pogoń myśli, obrazów, przyczyn, skutków. Nic nie było jasne. To jakiś żart jest? Niemożliwe...Co ona mówi...czy ten telefon źle działa i słyszę to co słyszę?
- Skąd wiesz? Gdzie pogrzeb? O której? - starała się być rzeczowa i opanowana, ale czuła jak powoli zapada się w łóżko. Boże...Paweł...przecież to niemożliwe...Te zielone ściany i czekoladowe zasłony, kiedy usłyszała tę wiadomość już na zawsze będą kojarzyć się jej z tą rozmową.
- Agnieszka do mnie dzwoniła. Ona wiedziała od Andrzeja. Dzwonili do osób z klasy, wiesz...Pogrzeb jest jutro o 15.00. Pojedziemy razem z Agnieszką, Wiktorem i Krzyśkiem. Umówiliśmy się o 14.00 pod fabryką. Będziesz?
- No będę...będę...Zadzwonię jeszcze.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Czasami o tym myślę.

Czasem myślę o tym jak byliśmy razem.
Jak powiedziałeś, że jesteś tak szczęśliwy, że mógłbyś umrzeć.
Wtedy pomyślałam sobie, że do mnie pasujesz.
Ale czułam się jakoś samotnie u Twojego boku.
Ale to była miłość i to jest ten ból, który ciągle pamiętam.

Pewnie można uzależnić się od tego rodzaju smutku.
Coś jak rezygnacja.
Zawsze koniec.
Więc kiedy zrozumieliśmy, że nie nadamy temu sensu,
powiedziałeś, że możemy nadal być przyjaciółmi.
Ale odpowiedziałam, że dobrze, że to już koniec.

I ty mi wtedy nie przerwałeś.
Dajesz sobie radę, jakby nigdy nic.
Jakbyśmy byli niczym.
I ja też nie potrzebuję już Twojej miłości.
Ale ty mnie traktujesz jak kogoś obcego
i czuję się z tym źle.
Już nie potrzebuję tej myśli.
Teraz jesteś już tylko kimś kogo kiedyś znałam.

Czasami myślę o tych chwilach kiedy mnie okłamywałeś.
Wierzyłam, że to moja wina.
I ja nie chcę tak dalej żyć,
szukając znaczeń ukrytych w Twoich słowach.
Powiedziałeś, że możesz pozwolić temu się rozpaść.
Więc nie chciałam Cię przyłapać na słuchaniu kogoś, kogo kiedyś znałeś.

A ty mi wtedy nie przerwałeś.

czwartek, 21 lipca 2011

O miejscach do spania II.

Lublin: Właściwie pomysł spędzenia święta niepodległości w Lublinie wziął się z niczego. Właściwie to mieliśmy jechać do Niemiec. Właściwie to nie mieliśmy na to pieniędzy. Więc na fali pomysłu wyjazdu wymyśliliśmy miejsce,w którym jeszcze nie byliśmy, a które jest osiągalne za pomocą PKP.
I tak padło na Lublin.
Zarezerwowaliśmy sobie nocleg w schronisku młodzieżowym. Rano poszliśmy na dworzec i pojechaliśmy do Lublina. Zanim zorientowaliśmy się, że dworzec nie znajduje się w centrum miasta minęło parę kilometrów. Kupiłam suszarkę do włosów w biedronce.
Wsiedliśmy do jakiegoś autobusu, by przyśpieszyć naszą drogę do odebrania rezerwacji.
Na miejscu wszystko było zamknięte na głucho. Zero odzewu. Pokrążyliśmy trochę jak te muchy wokół...taaa...i powróciliśmy do czynności walenia w drzwi, bo widzieliśmy, że za firanką ktoś się czai i udaje, że go nie ma. Ten ktoś wreszcie otworzył i powiedział, że schronisko młodzieżowe czynne jest w godzinach 6-10 oraz 17-19 i obecnie jest zamknięte. Chcieliśmy chociaż plecaki zostawić. Ale nie. Bo jest przecież zamknięte. Jest 10.15 i proszę wrócić o 17...no to z gestem Kozakiewicza ruszyliśmy z dala od schroniska młodzieżowego w Lublinie. Po drugiej stronie ulicy, między blokami, trafiliśmy na Dom Nauczyciela. Ja byłam pewna, że nam jako nienauczycielom, nocleg udzielony nie zostanie.
Jak zwykle byłam w błędzie.
Pokój w Domu Nauczyciela był jak wehikuł czasu. Dwa tapczany, oczywiście za krótkie, stolik z obrusem pod szkłem, radio unitra, szafa na wysoki połysk oraz obowiązkowo paprotka w białej plastikowej doniczce. Dwie szklanki na podstawce. Łazienka na korytarzu, ale design jak z "tygrysów europy", pełen szyk lat 90., czarne wielkie kafle w srebrne pomazańce, czerwone wstawki.

Potem się okazało, że jak się rozpuści radio unitra oraz wypije odpowiednią ilość piwa Perła w barze kolejowym, a następnie doprawi Tyskim to nawet ochrona do pokoju przychodzi.

Komsomolsk:Gdy zajechaliśmy pod hotel w stylu "bardzo modernistycznym" minęło dużo czasu odkąd wsiedliśmy do autobusu. Więc nikt nie zauważył, że ściany korytarzy wyłożono są tłuczonym szkłem, żwirem i drobnymi kamieniami. Zostało to zauważone przy pierwszej imprezie, gdy ściany stanowiły istotny element wsparcia podczas przemieszczania się z jednego końca korytarza na drugi.
Na śniadanie podawano to, co było na obiad dnia poprzedniego. Nawet się z tym nie ukrywali. I tak dwa razy dziennie była kasza, śledź, gulasz, pomidory z cebulą i ogórki kiszone.

Borysław:Spaliśmy u takich dziadków na podłodze. Na ścianie fototapeta z lasem, brzeziną taką ozłoconą jesienią, łazienka w kafelkach, boazeria. Niestety nie było doprowadzonej wody do tej łazienki w związku z czym i tak trzeba było wodę do kąpania sobie przynosić, grzać, a potem nalać do wanny. Wychodek na podwórku. Bo w tym w domu nie działała spłuczka.
Codziennie czegoś nie było:gazu, światła, prądu, wody. Takie oszczędności.
Dzięki stowarzyszeniu Polaków na Ukrainie raz dziennie mogliśmy dostać owsiankę, bądź pierogi z ziemniakami. A nawet wykąpać się w balii.

poniedziałek, 4 lipca 2011

O tym jak wyszłam na spacer...

...już naprawdę miałam dość. Pomyślałam sobie, że pójdę się przejść. Zjem loda, kupię Club Mate, wrócę i będę pisać. No to wzięłam dwa euro w kieszeń. Nie wzięłam telefonu, nie wyłączyłam komputera.

Idę przez miasto. Miały być wydarzenia. Noc kultury czy coś.
Kupiłam gałkę waniliowych. I miałam iść nową drogą. Gdy z niej zawróciłam.

Spotkałam M. i Z. Jadły lody też jako i ja. Poszłyśmy razem oglądać wydarzenia ale bardziej zajmowała nas rozmowa. Powiedziały, że wyjeżdża dziś jedna dusza i że idą ją pożegnać na dworcu w Getyndze. Poszłam z nimi.

Rozmawiałyśmy pod audytorium. Zadzwonił A. i chciał nas widzieć.

Spotkałyśmy się z tymi co odjeżdżają. Poszliśmy do pizzerii czy może nawet restauracji,trudno określić. Potem poszliśmy na dworzec. Żegnałam ludzi, których widziałam po raz pierwszy i wówczas ostatni w październiku. Oni płakali. Ja mam przed sobą jeszcze miesiąc do płaczu. Albo właściwie nawet radości. Trudno stwierdzić.

Poszliśmy do Teeguta. Dwa piwa, w tym jedno Tyskie. Jakoś mi tu lepiej smakuje. Poszliśmy do centrum z ludźmi. Pokręciliśmy się bez celu, dwa browary wystawały mi z kieszeni, z dwóch euro zostało 40 centów. Poszliśmy na Wilhelmsplatz. A tam koncert pseudoQueen w pseudoFreedym Mercurym. Niemcy na baczność w skupieniu słuchali Radio GaGa. Byli sami emeryci i renciści oraz dzieci bloku wschodniego. Jak my. I A. który reprezentuje swoją osobą świat Bliskiego Wschodu.
Śpiewamy piosenki i tańczymy. Spotyka się to z niezrozumieniem ze strony otoczenia. Otoczenie mówi: Idźcie stąd, gdyż zakłócacie nam odbiór.
Po dwóch browarach z kieszeni idziemy dalej.
Ogród botaniczny prezentuje reggae i kolesia w dresach adidasa, ale we właściwych barwach trójkolorowych. Nie wiem co o tym myśleć.

Idziemy dalej. Jesteśmy głodni. Jedynym sklepem ratującym nas w tej sytuacji jest Rewe. A. pojechał rowerem przodem żeby zdążyć przed 24. My szłyśmy jego śladem prowadząc węgierskie konwersacje. Zdążyłyśmy kupić dwa tanie browary w puszcze w kolorach niemieckiej flagi i ciasto w paczce, gdy zamknęli.
Na parkingu jedliśmy chleb z żółtym serem, popijaliśmy browarem, zjedliśmy ciasto z paczki pokrojone nożykiem do papieru.

Ruszyliśmy dalej otwierając paczkę precelków. W stronę imprezy pożegnalnej, gdzieś, kogoś, daleko.
Znaleźliśmy dom, usłyszeliśmy muzykę. Padnięci legliśmy na kanapę, by dokończyć piwo.
I ruszyć w stronę domu. M. ze śmietnika wyciągnęła dwa obrazy i wzięła je do domu.
Ja szłam ma południe miasta, gwiazdy świeciły mocno.

Po dziesięciu godzinach po wyjściu z domu, mając dwa euro w kieszeni. Teraz miałam tylko 1 cent. Ale było warto.

środa, 29 czerwca 2011

Niemcy to płaczliwy naród.

Mieszkam w WG. To oznacza mniej więcej tyle, że oprócz mnie mieszkają tu jeszcze trzy osoby.
Jak tylko się wprowadziłam, z głębi korytarza dobiegł mnie szloch. Przeszywający, bolesny płacz, który trwał całymi dniami. Przez dwa tygodnie.
Myślałam, że ktoś umarł.
Że stała się jakaś wielka tragedia.
Moja współlokatorka przestała jeść, ubierać coś innego niż szlafrok, nie wychodziła z pokoju, w którym całodniowo szlochała. Jakby jej za to płacili. Taka praca.
Po jakimś czasie, kiedy właśnie wypełzła z nory swej, a ja siedziałam w kuchni pisząc sobie cośtam, wyznała, że zostawił ją chłopak.
...
Nie wiedziałam co powiedzieć w tej sytuacji, bo widziałam jak łzy napływają jej do oczu, robi się czerwona, a jakiś dziwny grymas niszczy jej twarz.
Wydusiłam z siebie coś na kształt: "życie toczy się dalej", czy "nie ten to inny".
Ale jej to nie przekonało.
Mnie też nie.
Ale przynajmniej nikt nie umarł.
Potem jeszcze zdarzało jej się znienacka wybuchnąć histerią, ale to już rzadziej.
* * *
Na skrzyżowaniu na światłach kobieta wypłakiwała się w kołnierz jakiegoś mężczyzny. Zielone nie zrobiło na nich wrażenia.
* * *
Nawet jadący na rowerze się zatrzymują jak już łzy zalewają ich twarz. Ostatnio widziałam właśnie taką grupę dziewczyn jadącą sobie droga jak gdyby nigdy nic, gdy nagle jedna zatrzymała się i zaczęła ryczeć.
Fatum czy co?
* * *
Nie wiem co robiłam pod Wydziałem Geograficznym. W każdym razie na głazie siedziała para. I ona mu wypłakiwała oczy w mankiet też. On jej tłumaczył. Ona nie słuchała.
* * *
Kiedyś już napisałam też o ludziach płaczących w parku. Niby jogging, niby spacer z psem. Siadają na ławce i smarkają w chusteczki. Oczy czerwone, patrzą niewidomo w dal.
* * *
Ostatnio moje współlokatorki odwiedziła ich koleżanka.
Właśnie naszła mnie ochota na zjedzenie smacznego obiadku. Kiedy weszłam do kuchni okazało się, że koleżanka jest sina, trzęsie się, oczywiście płacze, a otaczają ją moje współlokatorki we współczuciu i zrozumieniu.
No i jak mam rozmrażać kapustę wobec takiej rozpaczy.
Głodowałam w pokoju zamknięta.
* * *
A właściwie to piszę ten tekst, bo już nie wytrzymałam. Bo w tej właśnie chwili w korytarzu rozległo się rozpaczliwe "nie! nie! nie!" a zaraz potem histeria, rozpacz, krzyki, szloch. Wszystko naraz. I znowu się boję, że ktoś umarł. Że stało się coś strasznego.
Ale pewnie nie. Chociaż?

czwartek, 23 czerwca 2011

isses?

"Nie mam. Nie mam odwagi, żeby to wypowiedzieć.
Ale chciałbym Cię o coś zapytać -

Co Cię porusza?

Mam nadzieję, że nie jestem to ja.
A ty jak myślisz?
Jest to miłość?
Bo ja myślę, że nie.
Nie mam. Nie mam odwagi, żeby Ci to powiedzieć
Ale ty i tak nie zadajesz już więcej pytań.
Czy jest to miłość?
Dla mnie - nie."




poniedziałek, 20 czerwca 2011

wtorek, 14 czerwca 2011

O miejscach do spania.

Neple: Naple zajmują miejsce pierwsze w kategorii ośrodków wczasowo-wypoczynkowych, gdzie królują domki typu krokus (czytaj tekturowe pudło udające dom) i gdzie centrum wszechświata wyznacza stołówka parterowa.
Tak to przynajmniej wyglądało na pierwszy rzut oka.
Prawda okazała znacznie bardziej przerażająca niż to sobie potrafiliśmy wtedy wyobrazić.

Cała dziwota pobytu w Neplach polegała na tym, że właśnie pośród domków, huśtawek i piaskownic stała tzw. neogotycka murowana kaplica ogrodowa, a w niej właśnie szczątki nieszczęśliwie zmarłego syna, któryż to spadł z konia w młodym wieku, i któremu rodzice, właściciele włości, wystawili taką oto kaplicę.
Juliusz się nazywał.

To co napisałam jest dziwne, więc napisze to raz jeszcze: Tak między domkami stała grobowa kaplica, a ośrodek wczasowy należy do Caritasu. Dzieci w nim wypoczywają. Z ubogich rodzin.

Niewybredny żart, prawda? A jednak.



Podsumowanie dnia miało miejsce w stołówce. Nic takiego.

Na ścianach setki koszmarnych rysunków rysowanych dziecięcą ręką i przedstawiających koszmar grobowca i małego Julka w scenie jego śmierci. Widocznie legenda jest podstawą każdych kolonii. Żyje w umysłach biednych dzieci. W szafie postać z prześcieradła. Kukła. Horror.

W domku brak zamka w drzwiach uwidaczniał się w postaci wielkie dziury. Pokój o tekturowych ścianach i podłogach, o tapczanach, na które strach patrzeć, a co dopiero spać, uzupełniał obraz łazienki.
Tam bowiem poszarpana (jakby nożem!) zasłonka prysznicowa w towarzystwie dwóch rysunków twarzy dopełniała rozpaczy.

Po podłodze łaziły czerwie.

Boże, pozwól nam przetrwać tę noc i dożyć końca ćwiczeń Polska Wschodnia!


Krzętów: Fantastycznie ciepły dzień zapowiadał obóz turystyki aktywnej gdzieś pomiędzy nigdzie a niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. W założeniu mieliśmy w domkach tekturowych w ośrodku nad Pilicą.
Po przybyciu na miejsce okazało się, że Pilica nie była w tym sezonie łaskawa i zalała domki. Co prawda woda już ustąpiła i wszystko wydawało się być w porządku.

Wybrałyśmy domek nie będący w stanie ruiny. Prezentował się całkiem całkiem. I farba nie odchodziła nawet.

Jednak po otworzeniu drzwi okazało się, że nie ma podłogi. No nie było jej po prostu. Trawa.

Nie był to problem jedynie nasz. Więc przenieśliśmy się wszyscy do stołówki. Przynajmniej podłoga była.

To nie koniec był atrakcji, albowiem dnia następnego we wsi w sklepie dowiedzieliśmy się, żeby nie pić surowej wody, gdyż zatruta ona jest i sraczkę będziemy mieli. Dla niektróych było za późno.

Nie wspominam o warunkach sanitarnych, bowiem jedna toaleta na 50 osób nie jest tym czego życzę Czytelnikowi. Ani o prysznicu z wodą lodowatą, a mimo to skażoną.



Wilno: To był jakiś chrześcijański w typie hostel. Nie było źle. Właściwie naprawdę przyzwoicie. Jednak miejsce to zapamiętam z wydarzenia zwanym "incydentem prysznicowym".

Albowiem to właśnie z D. wróciłyśmy z miasta chwiejnym krokiem i postanowiłyśmy się odświeżyć.

Wzięłyśmy więc to co trzeba i ruszyłyśmy pod prysznic. A jakże.

Wyszłam już, zdawało się trzeźwo myśląca, gdy okazało się, że D wyjść nie może.

Drzwi się zatrzasnęły.

Bieg myśli galopował przez mózgownicę, czułam krople potu wstępujące na czoło. Jest 3 w nocy...Co teraz?!
Zaraz, chwileczkę, przecież na pewno da się otworzyć te zasuwane drzwiczki! Chwyciłam, szarpałam. No nic, puścić nie chciały.
Nie bój się D. ja Cię uratuję, ja coś wymyślę! Ja przyniosę stołek, ja Cię górą wyjmę z tej pułapki! Mój Boże! Ale jak?!Nie bój się! Uratuję Cię!

Nie no musi być jakiś sposób, a jak tu do rana zostaniemy? Chyba jej wrzucę śpiwór, żeby chociaż się tam przespała...Co? Co za bzdura! Gdzie ten stołek? Może jeszcze poszarpię. Spróbujmy razem! I raz!

I tak szarpiąc ze strony lewej przyszło mi do głowy, żeby spróbować od strony prawej.
Zdziwieniu nie było końca, jak się okazało, że szarpałyśmy wspólnie za nieruchomy element drzwiczków, zostawiając te ruchome zupełnie w spokoju.
Co za ulga...a potem umarłyśmy ze śmiechu.

Choczewo: Puste ośrodki sportowe mają w sobie coś przerażającego, gdy są puste. Długie ciemne korytarze. Puste pokoje. Wielkie łazienki. Też puste.
Tak właśnie było w Choczewie, gdzie pokoje noclegowe ulokowane były w blaszaku, typu piętrowego. Nie powiem, tam też było całkiem w porządku.Jedynie zarządcy tegoż blaszaka byli jacyś podejrzani. Któregoś dnia powiedziano nam, że przyjedzie grupa budowlańców i zajmie część pokoi.
Wizja snujących się po naszym korytarzu, naszej łazience i naszej świetlicy grupy budowlańców (a można się domyślić, że z natury nie czytują poezji i nie dyskutują o filmie o tematyce moralnego niepokoju) była co najmniej przerażająca.
Każdego dnia wyczekiwałyśmy przybycia budowlańców.
Z każdym powrotem z trwogą myślałyśmy o tym jak kradną z korytarza nasze rowery i zajmują fotele przed telewizorem.
Budowlańcy stali się mitem i proroctwem jednocześnie. Weszli do języka polskiego pod postacią metafor, przysłów i porównań.
Czekałyśmy na nich jak na koniec świata.
A oni powtarzali, że już lada dzień się zjawią.
Ale nigdy nie zobaczyłyśmy ani jednego budowlańca.
Wyjechałyśmy prędzej.

Wrocław: Tu byłyśmy najdłużej. Miesiąc. Zadowolona byłam z siebie jak nigdy, kiedy załatwiłam nam pokój za niewygórowaną cenę w domku jednorodzinnym we Wrocławiu.

Gdy wysiadłyśmy na dworcu Wrocław Główny, udałyśmy się do taksówki, w której to ze wszelką ufnością zdradziłam taksiarzowi nazwę ulicy, będąc pewna, że on ze zrozumieniem pokiwa głową i uruchomi silnik, a potem pomkniemy sierpniowym Wrocławiem do domu.

Nic bardziej mylnego.

Dobrze, że miałam ze sobą mapę, żeby pokazać taryfiarzowi, gdzie to ta nasz ulica się znajduje. W życiu o niej nie słyszał. W życiu tam nie był.

Faktycznie. Gdzieś na skraju miasta, gdzie ostatnie bloki, gdzie zamknięta stacja kolejowa, gdzie wylot na Jelcz, tam był nasz dom. Na najbliższy miesiąc.

W trakcie tego miesiąca ja zachorowałam na koklusz, naprawiałam telewizor kartką papieru, D. zaatakowały pchły z kota, oglądałyśmy "Zakazane piosenki" i nigdy nie weszłyśmy do Hali Stulecia.
Aha.
Podczas, gdy D. zostawała dłużej w pracy segregując segregatory, ja czekałam w Empiku. Przeczytałam w sumie cztery książki.



Giżycko: Na czas badań do pracy zamieszkałam na parterze w jednym z giżyckich blokowisk. Dostałam pokój w tapetę w brokat, srebrne kwiaty. w oknach żaluzje. Na oknach krótkie firanki. Tapczan. Stół. Szafa. Czego więcej trzeba?
Mieszkanie należało do babci, mieszkającej od jakiegoś czasu w Pieczarkach. Babcia Olga opowiadała jak usmażyć kurczaka, jak to w Pieczarkach bywa, jak z mężem nie bardzo bywa, jak to przeklęte miejsce po cmentarzu za kościołem trawi ogniem kolejne inwestycje, które na nim postawią. Jednak babcia Olga miała swój cel w tym wszystkim. Celem było zdobycie mnie dla wnuczka, który nauki pobiera w Olsztynie.
Tuż przed wyjazdem babcia zaaranżowała nawet zaproszenie dla mnie na jakieś mazurskie wesele. Ale wyjechałam prędzej.

niedziela, 12 czerwca 2011

piątek, 10 czerwca 2011

Zimowe wejście na Brocken miało miejsce dnia 18. lutego.



Żeby nie było tak miło i ciepło ze wspomnień przywołuję zimową wycieczkę celem zdobycia najwyższego szczytu Niemiec środkowych. Wybór padł na dzień 18 lutego.

Plany snute od stycznia, kawy wypite w księgarni nad studiami map, godziny spędzone w sieci w poszukiwaniu połączeń, szlaków, dróg najtrudniejszych z trudnych spełzły właściwie na niczym na tydzień przed wyjazdem.
Bowiem grupa rozrosła nam się w uczestników. Wybrano więc drogę prostą i łatwą, krótką i pozbawioną możliwych przygód. Ale to może i lepiej się stało.

Jak to teraz ująć, żeby nikogo nie urazić...? W każdym razie umówieni byliśmy wszyscy na dworcu o godzinie 6.00 rano, albowiem o 6.07 odjeżdżał nasz pociąg w stronę Harzu. Organizator całego przedsięwzięcia nie pojawił się. I tylko ja wiedziałam, że wieczór wcześniej przyssał się on do butelki likieru ziołowego, który po trzech kolejnych łykach zdawał się być coraz lepszy. O 6.05 wykonałam telefon, celem zorientowania się co się stało z głównym przewodnikiem wycieczki i jak można to było w sumie przewidzieć, spał sobie smacznie, o ile smaczne sny można mieć po tych ziołowych paskudztwach. Budząc się powiedział tylko, że będzie za godzinę i nas dogoni. W takim razie odjechaliśmy.


Bazując na mym jakże bogatym turystycznym doświadczeniu [sic!], pomyślałam sobie, że specjalnie czekać nie trzeba. Tak to zwykle bywa przy większych ilościach osób, że każdy chce od życia czego innego. I to w tym samym momencie. Pragnienia różnorodne dotyczą przede wszystkim:
a)toalety,
b)kawy,
c)toalety,
d)jedzenia,
e)toalety.

Do tego należy doliczyć czas na zorientowanie się w przestrzeni i ot godzina mija. Pierwsza kawa wypita została na drugim przystanku naszej wyprawy w Bad Harzburgu, druga natomiast 40 minut później w niejakim Torfhaus. Jeśli wydaje się, że decyzje o wypiciu kawy były jednomyślnie i szybko podjęte, to jesteś drogi Czytelniku w ogromnym błędzie. Więc nie było dziwne, że stojąc pośród śniegu i debatując o tym "coterazrobimy" z autobusu wysiadł Pan Organizator. Ponieważ cała uwaga skupiła się na nim, to nawet decyzja o kierunku drogi jakoś została szybko podjęta i wcielona w życie.


I tak sobie szliśmy, może z kilometr jeszcze wszyscy razem, jak zaczęłam mieć wszystkiego dość, więc poszłam przodem. Dogonił mnie Pan Organizator, częstowawszy resztką ziołowego czegoś co zostało z wczoraj. Nawet pierwszy łyk był całkiem znośny. Dobrze, że był ostatni.
Droga na szczyt była taka jak wiele dróg na szczyt, który każdy chce mieć odnotowany w swoim zeszyciku podróży. Szeroka, pozbawiona utrudnień, przygotowana dla dzieci, starców i niepełnosprawnych. Ma to swój walor. W dodatku się okazało, że właściwie na górę można wjechać nie kolejką nawet, lecz pociągiem. (Jak się okazało jeszcze później na szczycie jest stacja posiadająca 3 perony!!!) Więc sobie szliśmy. Mijał nas pociąg. Minął nas osiemdziesięcioletni narciarz biegowy nawet. Strój jego był na wzór głębokiego DDRu tak jakoż narty. Nawet coś do nas mówił, ale co? Kto to by zrozumiał...Następnie ukazały się naszym oczom całe wycieczki, rodziny z dziećmi itp...itd...Wyszliśmy na drogę asfaltową. Bo na szczyt można i limuzyną wjechać.




A na górze już same atrakcje: kamień z napisem "Brocken", a dokoła niego inne pomniejsze kamienie z wyrytymi nazwami europejskich stolic, muzeum, parę knajp, dworzec (...), parę głazów narzutowych. I mgła...
Więc niestety widoku iście górskiego nie uraczyliśmy wcale, albowiem mgła spowiła dokładnie wszystko na odległość 10 metrów od osoby obserwującej. I jak w tejże chwili zaśpiewał rzewnie współtowarzysz trzeci (będący Niemcem, aczkolwiek jednak Polakiem): "Oprócz błękitnego nieba...nic mi dzisiaj nie potrzeba..."
Poszliśmy więc napić się piwa, bo to już był czas najwyższy.
Zwiedziliśmy również muzeum.
W tak zwanym międzyczasie reszta grupy znikła. Więc zostaliśmy w trójkę. Pokręciliśmy się trochę po szczycie i postanowiliśmy zejść do punktu wyjścia. Nasz kryptopolak prowadzący rozmowy o Solidarności, podśpiewujący "Lato, lato, lato czeka..." i opowiadający o rynku we Wrocławiu wyjął z plecaka dwa piwa, po czym je otworzył czymś co miał pod ręką. I tak sobie szliśmy popijając.
Na dole znaleźliśmy przystanek autobusowy, jednak myślą pierwszą było złapanie stopa. Autobus był jednak pierwszy.
W Bad Harzburgu mieliśmy sporo czasu na wykorzystanie go w sposób kreatywny.
Przede wszystkim należało znaleźć coś na kształt Lidla. Aldi spełniał wymagania.
Dwa macedońskie (czy może raczej mołdawskie?) wina w cenie 1,35, kartofelsalat oraz chleb - w sam raz na obiad w Deutsche Bahnie. Brakowało nam sztućców do tej uczty wobec czego Pan Organizator poszedł wypróbować swój wschodniopolski akcent w miejscowym kebabie. Dali mu czego chciał. Bez szemrania.
Na dworcu w Bad Harzburgu nie było nikogo, oprócz trzech osób, które dały dla nas najmniejszy koncert świata. Oraz Pana, który czytał gazetę i miał bardzo gdzieś urocze chwile z muzyką na dworcu w Bad Harzburg.

Było zimno. A pociągu nie było.

Weszliśmy więc do windy. Małe pomieszczenie, zamykane drzwi. Idealne. Winda jednak na postoju otwierała drzwi samoistnie. Więc aby zatrzymać choć trochę ciepła musieliśmy jeździć tą windą w górę i w dół (choć możliwość była ograniczona do 0 i -1). Dużo frajdy daje takie jeżdżenie windą. Szczególnie jak można podwieźć innych ludzi.

W pociągu konsumowaliśmy to co mieliśmy, popijając mołdawskim (a może jednak macedońskim?)winem i rozmawiając o wszystkim.
Ciepło - to co zapamiętałam szczególnie.
Wieczorem znów byliśmy w punkcie wyjścia.
Dobranoc na skrzyżowaniu.



czwartek, 9 czerwca 2011

Zum Meer.


Lubię spędzać święta inaczej niż zwykle. Lubię myśleć o tym, że jestem wolna, gdy inni uwiązani łańcuchami przy stołach tortur walczą z kolejnym jajkiem z majonezem, kawałkiem sernika, śledziem, plastrem szynki, bigosem z chlebkiem a jakże, tudzież sałatką jarzynową powszechną. Lubię wtedy jechać, bo wiem, że wszyscy zostali w domach i wszystko będzie dla mnie.
I tak też w ramach obchodów Wielkiej Nocy korzystając z okazji bycia oddalonym od domu rodzinnego wsiadłam o 6.00 rano w pociąg do Cuxhaven. Bo czemu nie?
Po kolejnych pięciu godzinach wysiadłam na stacji, gdzie skończyły się tory i nie było gdzie dalej jechać.
Cel był jasny: położyć się na piachu, wypić browara, posmażyć blade ciało i wrócić do domu.



Idąc za ludźmi trafiłam do portu i stała się tłumność oraz ciasność. Jakiś nieokiełznany handel tandetą i kiczem: pieskami na baterie, środkami do czyszczenia luster, kiełbasą na ciepło i piwem na zimno, paskami skórzanymi, paskami nieskórzanymi, portfelami, częściami samochodowymi, koralikami, obrazami, sztuczną biżuterią, watą cukrową, zdalnie sterowanymi samochodzikami, rybą w bułce, torebkami, szmatami, chińskimi stanikami, kocami w konie w galopie, ręczniki w zachód słońca. Wszystko, co zwykle w takich miejscach się znajduje, jak widać niezależnie od poziomu cywilizacyjnego.
Generalnie chciałam uciekać, ale było to trudne, albowiem wszyscy uczestnicy ruchu wykazywali zainteresowanie przedmiotami wystawianymi na polowych łóżkach i stojakach na kółkach. Szczekały na mnie bateryjne psy, włosy oblepiała wata cukrowa, czepiały się pająki z plastiku i gumy. Gdzie morze? Przecież widzę statki, port jest wielki. Gdzie jest morze?

Tuż za betonowym nabrzeżem Morze Północne było. Jakieś szare, we wzorek z tankowców, kontenerowców.

W takim razie gdzie jest plaża?

Nie ma.

Ruszyłam na zachód w poszukiwaniu piachu. Szłam godzinę betonem, umierając z pragnienia i zastanawiając się czemu nikt nie pije piwa z butelki. Bo gdyby ktoś pił, ja też bym wyciągnęła swoje. Ale nie pił nikt i było mi tak głupio samej.

W ramach odpływu pokazały się watty, które okazały się śmierdzącym bagnem, pokrytym jakimiś podejrzanymi kupami niewiadomego pochodzenia.

Plaża ogrodzona siatką z drutem kolczastym okazała się tak cenna, że za wstęp Pan zażyczył sobie 3 euro. No co za zgryzota, ale zapłaciłam. Wszystko w ramach realizacji założonych celów.

Rozpostarłam kocyk, wyjęłam pomalowane jajka, kawałek kauflandzkiego makowca, termosik, kanapeczkę oraz piwo marki Norten-Hardenberger. Na plaży też nikt nie spożywał produktów alkoholowych. To było na tyle podejrzane, że obejrzałam bilet wstępu na plażę. Tam powinno być coś napisane na ten temat. Ale nie. Nic.
Na wszelki wypadek wypiłam piwo chyłkiem, potajemnie, bez sensu.

No to się smażę. Jest bosko. Ludzie puszczają latawce, po plaży chodzi wielkanocny zając, kontenerowce płyną jeden za drugim.

Ale przecież ile można?

No to uznałam, że czas się zbierać. "Może jak tu jestem to powinnam chociaż stopy kawałek zanurzyć w morzu?" No to zebrałam wszystkie zabawki z piasku i ruszyłam przez watty ku morzu. Było to doświadczenie na wskroś obrzydliwe. Próbowałam omijać te dziwne kupy z piasku, bo wyglądały jak kupy...tylko z piasku...Nadal nie wiem co mogło je wyprodukować, ale zauważyłam, że inni nie robią sobie nic z tych kup i je rozdeptują ze spokojem i błogością na twarzy.

Ale mnie to nie przekonało.

Omijając kupy, idąc zygzakiem, tylko mi znanym labiryntem doszłam do morza. To co zobaczyłam też nie wyglądało zachęcająco - żółta piana, jakieś śmiecie, trupki żyjątek w żółtej pianie. No dobra czas na zanurzenie stopy.

Właściwie byłam przygotowane na przeszywające zimno, ale woda okazała się jakaś ciepła. Obrzydliwe. Uciekłam do brzegu omijając kupy.


Gdzieś z godzinę szłam na dworzec, gdzie wejście zablokowała grupa lewicowo-punkowo-żebracza. Wsiadłam do pociągu, by kolejne 6 godzin wracać do domu.

wtorek, 7 czerwca 2011

Göttingen Hauptbahnhof

Deszcz pode mną, deszcz nade mną i deszcz we mnie.

poniedziałek, 30 maja 2011

Berlin Ostbahnhof

Zasłyszane, podglądnięte:

- Mamo, mamo, mamo mamo!
- No...
- Zapytaj mnie...zapytaj mnie co będzie za...za 3 miesiące i 18 dni!
- Skarbie...
- No zapytaj no!
- No to co będzie za..ile?
- No za 3 miesiące i 18 dni!!!
- Co będzie za 3 miesiące i 18 dni?
- MOJE 21. URODZINY!!!

Jak to się nazywa? Infantylizacja społeczeństwa?

poniedziałek, 16 maja 2011

Czarna madonna. Czarna kawa. Często. I chowa.

Niespodziewanym pomysłem było spotkać się w połowie drogi między Krakowem,a Łodzią.

Więc inaczej wypaść nie mogło, że będzie to właśnie Częstochowa.
Ranne pociągi suną w stronę tych dziwnych pograniczy regionów, województw, gdzie oprócz jakiegoś jedynego światełka w tunelu typu Kielce, Radomsko czy Sulejów, nie ma totalnie nic. Ludzie żyją gdzieś właśnie w tych czarnych dziurach w geograficznej świadomości społeczeństwa, zapomniani i z dala od dobrodziejstw cywilizacji.

I tak ten mój pociąg sunął właśnie z Białegostoku do Wrocławia, gdzie dwa wagony stanowiły drugą klasę, i w których właśnie wszyscy gromadzili się tłumnie na wzór sardynek w puszce.
Wsiadłam w Koluszkach. Nawet ładny ten dworzec. Widać ktoś się postarał o w miarę nową infrastrukturę, czego nie można było powiedzieć o obrazie Rokicin, Moszczenicy, Piotrkowa czy Radomska. W ogóle portret tej części Polski (a pewnie całej reszty też) o tej porze roku przedstawia się nieciekawie.
Koniec marca goni ostatkiem sił, jeszcze na polach śnieg.
Częstochowa Osobowa to już wielki świat. Nawet są schody ruchome, wszystko przeszklone i w kafelkach. Nawet po wyjściu z budynku nie jest tak strasznie. No przynajmniej nie doznaje się szoku, wstrząsu i ataku padaczki tak jak po wyjściu z Fabrycznego w stronę stanowisk autobusowych. Łódź w ogóle jest miastem dla koneserów. (architektury dużej i małej, sztuki, w tym ulicznej i ogólnie rzecz biorąc przeznaczona jest dla ludzi o mocnych nerwach i wysublimowanym guście turystycznym. Bez prostych rozwiązań i podania na talerzu)

Cóż można zrobić z sobą w sobotnie przedpołudnie właśnie w Częstochowie.
Ano pójść na Jasną Górę rzecz jasna, choć dawno matura zdana.
Nigdy nie wiadomo co człowieka spotka, bo nigdy nie planowałam odwiedzić tego miejsca raz jeszcze kiedyś w przyszłości, no ale niezbadane są wyroki tego, co świat napędza.
Po drodze weszliśmy do ratusza, a raczej może chcieliśmy do niego wejść z powodu rzekomej wystawy fotograficznej, albowiem ucałowaliśmy klamki od drzwi. Wobec 10 minut do otwarcia przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie niewiadomopoco tłumnie gromadzili się żołnierze i harcerze wokół czegoś, co wyglądało na cerkiew. Z daleka widać było, że zbudowana na krzyżu łacińskim. I te cebule. I w ogóle wygląd ma egzotyczny (bizantyjski dokładnie) pośród częstochowskiej rzeczywistości. Tylko ten krzyż wieńczący cebule nie pasował.
I owszem, tabliczka powiedziała nam, że cerkiew prawosławna była, ale się zmyła i teraz jest kościół św. Jakuba. Weszliśmy do środka, a tam było jeszcze bardziej egzotycznie niż na zewnątrz, gdzie szarpaliśmy za każdą napotkaną klamkę. Nie chciały puścić.
Poszliśmy Aleją Najświętszej Maryi Panny a jakże, a potem parkiem w stronę największej atrakcji w okolicy. Budki z goframi, hamburgerami, hot dogami czy zapiekankami były przystankami w drodze ku świętości. Na miejscu też budy. A to bursztynek, a to butelka, a to obrazek, a to kubeczek, a to różaniec, a to książeczka. Generalnie wszystko to, co można dostać na każdym bazarze od Bałtyku po Tatry, tylko tu w formie, wiadomo, częstochowsko-sanktuaryjnej.
Było dosyć tłumnie jak na przedwiosenną, obrzydliwą sobotę.
Co nie przeszkodziło nam w jawnym wyszydzeniu katodiznejlandu, pełnego kiczu, pieniądza i chińskiej tandety w imię Boga. A przecież zespół klasztorny to kawał historii, dobrej architektury i niezłych zbiorów.

Samo założenie obronne jest ciekawe: klasztor-twierdza, obwarowany murami, posadzony na bastionach, z bramami wjazdowymi, otoczony fosą, zamek strzegący granicy Polski od południa. Nie do zdobycia ojcowie Paulini,żyjący w samowystarczalnej klatce.

Ale to wszystko wydaje się być pominięte, na to nie zwraca się uwagi, która skupiona jest głównie na obrazach świętych i baroku oblepiającym ściany i sufity, który budzi dość mieszane emocje - początkowo robi wrażenie, uderza obuchem w głowę, a trupki wysypuje gdzieś poza teren włości. Ale po chwili król jest nagi. Przynajmniej jak dla mnie, ale to kwestia gustu.

Bezwstydne nasze zachowanie i ogólna szczęśliwość została szybko dostrzeżona, klątwa rzucona, pełne powagi spojrzenia odprowadziły nas z dala od Obrazu, bośmy niegodni.
Więc ruszyliśmy między korytarze, komnaty, schody w górę, schody w dół.

Śpiący strażnicy Majestatu śnili smacznie o obronie Jasnej Góry przed szwedzką falą powodziową na swoich krzesełkach zupełnie nie zdając sobie sprawy z tej świętości, która się dzieje, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy dostępują glorii, którzy przed każdym kolejnym obrazem padają na kolana i pełni pasji ślą życzenia w stronę portretów.

Przemierzając kolejne schody, pomieszczenia, mijając ludzi, którzy czują objawienie w sobie, którzy potrzebowali przyjazdu do twierdzy by poczuć się lepszymi, przepychając się między nimi na przekór odsłoniliśmy czerwone kotary i byliśmy znów na zewnątrz.

Obejrzeliśmy kolejne znamiona turystyki ogarniającej Jasną Górę - tabliczki co wolno, czego nie, kolejne budki, fotka z pomnikiem: do wyboru Popiełuszko albo Papież, dla dzieci armaty na Szwedów.

Schodząc w stronę miasta zaczepiła nas kobieta z obrazkami, pytając czy nie chcielibyśmy właśnie takiego obrazka z Jezusem, bo przydatny taki.
Ale w odpowiedzi usłyszała, że Boga mamy w sercach, więc wersja papierowa jest zbędna.

Kręcąc się w te i we wte wreszcie usiedliśmy w kawiarni na kawie.
Potem były waflowe beczułki z nadzieniem o smaku słodkim, napaść na automat co wybija pamiątkowe monety, spacer po ruchomych schodach w stronę odwrotną aż do mdłości. Pożegnanie na peronie i pociąg do Koluszek, który się opóźnił, bowiem jedna pani miała bilet na te trasę, ale nie tego przewoźnika, co było powodem zatrzymania pociągu, sprowadzenia policji i wyprowadzenia tej zbrodniarki przez funkcjonariuszy.
Widzisz i nie grzmisz!?

sobota, 14 maja 2011

Krótka historia o kawkach II.

Spodziewałyśmy się zadań poważnych, wymagających odpowiedzialności i umiejętności nabytych podczas pierwszego roku studiów.
Błąd.
Już drugiego dnia strażnicy przywieźli z miasta G. dwa małe pisklęta kawek.

Dlaczego?Jak?Po co? Proszę bardzo, oto odpowiedź.

Ktoś Niejaki zadzwonił z miasta G. do zarządu parku krajobrazowego, by ten zareagował na to ptasie nieszczęście. Otóż znaleziono właśnie porzucone dwa pisklaki i kto ma się nimi zająć, jak nie profesjonalni pracownicy parku krajobrazowego w K.
Więc strażnicy wzięli swój ruski złom i pojechali po pisklaki.

Dlaczego? Wydawałoby się, że kto jak kto, ale przyrodnicy wiedzą, że takie rzeczy zostawia się naturze. Albo mama kawka zaopiekuje się pisklętami, albo pan kot będzie miał obiad. Dziwny nie jest ten świat.
Jednak tok myślenia pracowników parku okazał się inny. Mianowicie chodziło o coś na kształt PR-u. Że niby park troskliwy jest, cierpliwy jest i wszystko wybacza, a ponadto na życzenie przygarnia gatunki pospolite, celem ich uratowania.

Co następnie zrobiono z kawkami?

Ano dano je nam w opiekę. I tak ambitne plany zostały przekreślone, a nasi opiekunowie praktyk mieli święty spokój.
Pisklaki darły się non stop. 24 h. Siedem dni w tygodniu. Siedziały se obok lodówki w kartonie pod lampką. I darły ryje.
Nie wiedziałyśmy za bardzo co się robi z takimi pisklakami...wyprowadza na spacer, rzuca piłkę, uczy latać...w każdym razie jeden dostał imię Ziutek, a drugi stał się Heńkiem.
I tak zaczęła się nasza krótka acz intensywna przygoda z Ziutkiem i Heńkiem właśnie.

Kontynuując...
Kazali nam karmić chłopaków za pomocą łyżeczki. No więc tak im pchałyśmy do dziobów ryż i parówki...Z perspektywy czasu wydaje się to dość irracjonalne, ale kiedy przypominam sobie, że:
a)nie miałyśmy za bardzo czym kopać robaków
b)nie było mięsnego, ani wędkarskiego, a tym bardziej już zoologicznego
c)to był ten czas, kiedy jeszcze laptop z dostępem do internetu nie stanowił podstawy wyposażenia plecaka na wyjazd
d) w końcu otaczali nas ludzie wykształceni w tym kierunku, a skoro oni uważali, że parówki i ryż są całkiem okej...no to nie mogłyśmy podważać ich autorytetu,
to właściwie nie mamy sobie nic do zarzucenia.

Wszystko oczywiście robiłyśmy z troską i miłością. Parówki i ryż rozdrobnione, mikroporcyjkami na zamówienie wrzucane do dzióbków. Potem woda. Łyżką do dzióbków. I tak co trzy godziny. W nocy też.

Nie mogłyśmy przez to nigdzie się za bardzo oddalić, bo sumienie nam nie pozwalało zostawić Ziutka i Heńka na pastwę losu.

Raz zaryzykowałyśmy i pojechałyśmy do R-N.

Wyszłyśmy na przystanek przed dom. I czekałyśmy. Po jakieś godzinie zorientowałyśmy się, że chyba jednak nic nie przyjedzie. Wtedy nadciągnął PKS, który litościwie się zatrzymał i nas zabrał, choć nie powinien. Jak się okazało, PKS przez K. nie jeżdżą już od dwóch lat. No i w ogóle poza sezonem to nic tu nie jeździ, bo każdy i tak ma auto. Ponadto Pan Kierowca miał znajomą pielęgniarkę w Pabianicach, niejaką Mariolę i bywał na dworcu Łódź Fabryczna. Wysadził nas tam, gdzie przed tygodniem stałyśmy z bagażami po środku lasu i nie wiedziałyśmy co robić. Pan Kierowca powiedział, że niedługo w stronę R-N będzie jechał inny autobus i nas zabierze. No więc czekałyśmy.
I faktycznie. Przyjechał i nas zabrał.
W R-N można było zaznać cywilizacji jako takiej i sklepów no i w ogóle. Jednak musiałyśmy się sprężać, bo Ziutek z Heńkiem czekali w domu. Ale żadnego autobusu powrotnego w stronę K. już nie było.

Ruszyłyśmy więc piechotą przez lasy i pola. Na szczęście znałam drogę, co nie zmieniało faktu, że była ona daleka dość.Kiedy gdzieś po 5 km wyszłyśmy z pól i lasów na szosę postanowiłyśmy łapać stopa.

No i się zatrzymał. Czarny mercedes, błysk, zgroza, skórzane obicia oraz drewniana deska rozdzielcza na wysoki połysk. Z przodu dwóch panów na biało i z biżuterią złotą. W stronę Mikołajek podążali i powiedzieli, że nas wysadzą, gdzie se tam chcemy.

Ja tam nie wierzyłam, że jeszcze kiedyś ujrzę Ziutka i Heńka, ale ostatecznie zatrzymali się i wysadzili nas na już sławnym skrzyżowaniu w środku lasu, gdzie wetknięta jest tabliczka, że do K. to jeszcze dwa kilometry.

Złapałyśmy podwózkę. Tym razem dla odmiany zatrzymał się rozklekotany kaszlak, gdzie z tyłu na podłodze walały się puszki z piwem.

W domu miałyśmy nie złą awanturę od chłopaków.

Już więcej nie wybierałyśmy się tak nierozważnie na dalekie odległości. Skombinowałyśmy sobie rowery - składaki bez hamulców i przerzutek.Trochę trzeba było się namęczyć po tych lasach, ale ostatecznie dawały radę.

Raz nawet byłyśmy na kajakach. I zatrzymałyśmy się w barze serwującym placki ziemniaczane ze śmietaną. Tylko za śmietanę trzeba było zapłacić ekstra...

I tak nam mijał dzień za dniem, aż do czasu wyjazdu.
Jednego dnia Heniek zgęźlał i jakoś tak przestał się ruszać, a potem zdechł. Strażnicy urządzili mu piękny pogrzeb. Jak wszelkie znaki wskazywały Ziutka niebawem czekało to samo.
Ale my już byłyśmy w drodze powrotnej do domu z poczuciem klęski i myślą, że ryż i parówki to nie był najlepszy pomysł.

Was ist jetzt mit dem Kuss?

środa, 11 maja 2011

Krótka historia o kawkach I

A to w ramach przerywnika w żywocie na emigracji.

Na pierwszym roku studiów należało odbyć praktykę w parku narodowym, tudzież krajobrazowym. Była to nasza pierwsza praktyka terenowa. Emocje sięgały zenitu.

Wybrałyśmy więc z D. (za moją silną namową, lobbingiem, mobbingiem, terroryzmem i siłą osobowości) na cel naszej podróży w celach nabycia praktycznych doświadczeń jeden z parków pojeziernych (bez imion, bez nazwisk, pełna anonimowość wskazana).

Dziewiczy rejs ku praktykom owocował podjęciem pewnych kroków, których już więcej w przyszłości starałyśmy się nie popełniać. (Choć nie zawsze się to udawało).

Po pierwsze: Podróż.

Odnalezienie połączenia między jednym z miast wojewódzkich a K. graniczyło z cudem. Do owego miasta wojewódzkiego dotarłyśmy pociągiem zupełnie bez problemu, choć trwało to dość długo, nawet jak na polskie warunki. W mieście wojewódzkim odnalazłyśmy właściwy PKS udający się w kierunku K. "W kierunku" jest tu jak najwłaściwszym wyrażeniem, albowiem jak się już wkrótce okazało, gdzieś w środku lasu, na skrzyżowaniu dróg, gdzie na trawiastym cypelku wetknięto tabliczkę K.2km, Pan Kierowca PKS-u zostawił nas z naszymi plecakami, plecaczkami, siateczkami i czym tam jeszcze.
Pozostawione tak w lecie w rozpaczy założyłyśmy sobie wzajem te plecaki, plecaczki, torebeczki i siateczki i podążyłyśmy zgodnie ze wskazaniem zielonej tabliczki.

Po 5 minutach nasza rozpacz sięgnęła zenitu, zaczynało się ściemniać, zwierzęce oczy wpatrywały się w nas bacznie.

Dlaczego tędy nie jeżdżą samochody?

Jechał jeden. Rzuciłyśmy się więc na środek jezdni, coby się zatrzymał. Ten Fiat Cienkocienko.

Dziewczyny, które z niego wysiadły nie bardzo wiedziały jak zmieścić te wszystkie rzeczy, które ze sobą miałyśmy. Ostatecznie jechałyśmy z naszym dobytkiem na kolanach, D. zniknęła gdzieś pod torebkami. Przecież to blisko.

I owszem. Za chwilę stanęłyśmy pod drewnianym domem siedziby parku.

Po drugie:Nocleg.

Było powiedziane, że 10 zł za dobę, możemy spać w siedzibie parku, na poddaszu.
Ponieważ wszystko było ustalone, włącznie z przybliżoną godziną naszego przyjazdu, oczekiwałyśmy, że ktoś nam otworzy drzwi.

Niestety.

Zarząd parku pracował do 15.00. W pobliskim i jedynym sklepie w K. dowiedziałyśmy się, że niejaka pani B., która zajmuje się sprzątaniem domu, być może przyjdzie i nam otworzy.

Przyszła. Patrzyła na nas podejrzliwie. Jak z resztą później się okazało wszyscy na nas podejrzliwie patrzyli. Ale ostatecznie pokazała nam pokój. Łazienka miodzio, lodówka jest, radio działa. Można się rozpakowywać.

Nawet ksero tam stało. Prawdopodobnie było to jedyne ksero w okolicy. Bardzo ważna rzecz - Pan. K. pracownik parku może przyjeżdżać o każdej porze i sobie kserować do woli.

Nocą piździło jak w kieleckiem. I było ciemno jak w czarnej dupie. I cicho. Więc każdy podejrzany odgłos był powodem gęsiej skórki i dziwnych wyobrażeń na temat tego co może się czaić w lesie. Pewnej majowej właśnie takiej nocy przyjechał Pan K., który jak się okazało w międzyczasie jest typem co najmniej podejrzanym.

Legenda głosiła, że wykładał on na jednej z uczelni wyższych i łamał serca studentkom, wykorzystując je przeokrutnie w niewiadomych dokładnie celach. Żona Pana K. również pracowała w parku. Była ona osobą o rozpaczy wyrytej na twarzy, wiecznej tęsknocie za Krakowem, który porzuciła dla tej wiochy, a jeśli o czymś mówiła, to tylko o swoich dwóch córkach, których w życiu na oczy nie widziałyśmy, ale znałyśmy już jak własne córki. Również i Pani K. zawitała do nas na górę pewnej nocy przywożąc nam swetry po swoich córkach. Legenda głosiła również, że wyjątkowej urody pomniki przyrody zostały nazwane imionami córek państwa K. Nic zdrożnego. Jednak w parku więcej okazów natury było nazywane żeńskimi imionami, które, jak mówił lud, były nazywane imionami studentek o złamanych sercach. Jedno nas zastanawiało.
Pewien głaz nosił imię Edward.

Więc pewnej zimnej, ciemnej nocy Pan K. otworzył sobie drzwi (towarzyszyły temu oczywiście trzaski błyskawic, wyjące porywy wiatru, a może wilków oraz muzyka Wagnera).Powiedział, że przyszedł kserować, ale my wiedziałyśmy, że przyszedł po nas. Przyszedł nas skrzywdzić, a potem zabić i zakopać pod jednym z dębów, które następnie nazwie naszymi imionami!

Ale nic się nie stało.

Po trzecie: Gastronomia.

Jak już wspomniałam były to pierwsze nasze praktyki, wobec czego zaprowiantowanie zawekowane, zafoliowane, zapaczkowane było głównym wypychaczem naszych plecaków, które były powodem naszej rozpaczy, gdyż trudno było je nieść.
Problem z takim właśnie zaprowiantowaniem polegał na tym, że nie miałyśmy kuchenki, a jedynie czajnik elektryczny. Więc jak tu odsmażyć kotlety i podgrzać młodą kapustkę? Otóż: kotlety należało szczelnie owinąć folią, a następnie podgrzewać w wodzie w czajniku elektrycznym. Podobnie postępowałyśmy z kapustą, którą gotowałyśmy w słoiku umieszczonym w czajniku elektrycznym. Kiedy zapasy się skończyły poprzestałyśmy na tym co da się zalać wrzątkiem.

Po czwarte: Pracownicy.

Jak pokazało doświadczenie miejsca, w których dochodzi do odbywania praktyk są wypełnione dziwakami. Zawsze.

Dyrektor parku należał naszym zdaniem do sekty, ponieważ po godzinach pracy oddawał się czynnościom związanym z oddawaniem posługi o dziwnej i długiej nazwie, która miała coś wspólnego z sercem chrystusowym. Ponadto miał 12 dzieci.

Państwo K. - główni specjaliści od zielonego. Jego nigdy nie było, ona w depresji nawet nie była w stanie się pośmiać z tego, że bociany jedzą żaby. Była oburzona naszą niewiedzą, w tym zakresie.

Dwie kobiety, które w zielonych mundurkach siedziały za biurkami do 15.00 każdego dnia zajmowały się rozmowami o stanikach z targu za złotówkę, albo pięć.

Strażnicy parku w liczbie dwóch wyglądali jak Hulk Hogan oraz D'Artagnan. Stanowili śmieszną parę, która jeździła ruskim samochodem terenowym, ale nie dalej niż 7 km od siedziby parku. Trzeba mieć swoje zasady. Ponadto dali nam do zrozumienia, że dziewczyny lubią się puszczać, więc lepiej jakbyśmy tego nie robiły.

Praktykant prosto z miasta G. Mieszkał w jakimś domu na skraju wsi. Był wegetarianinem wojującym. I prawie nic nie mówił. Do nikogo.

sobota, 23 kwietnia 2011

ah die deutschen...

Od jakiegoś czasu zrywam się z rana, wypijam kawę, zjadam mój jogurt, wsiadam na rower i jeżdżę wokół jeziora póki licznik nie pokaże, że jestem 20 km dalej. Ot tak.

W czasie robienia tych moich rund obserwuję ludzi. Często spotykam tych samych amatorów porannego spaceru, joggingu, nordicwalkiengu i czego tam jeszcze.
Na początku wydawało się być wszystko w porządku. Wszyscy mają swoje fit-stroje, swoje ipody, swoje rasowe psy. Jednak z czasem można było zauważyć, jakby więcej ludzi w tych ludziach. Coś jak więcej cukru w cukrze.

Przypadek 1. Kiedy pierwszy raz mijałam kobietę w biało-czarnym stroju do joggingu, myślałam, że odpoczywa sobie na ławce po morderczym biegu, czy innych formach samoumartwiania, jakie Niemcy na sobie stosują:)Miała czerwona twarz, schowaną w dłoniach. Za drugim razem widziałam, jak bardzo płacze. W tych swoich profesjonalnych spodenkach, fitnesskoszulkach i butach do biegania. Nie mogła powstrzymać szlochu. Za trzecim okrążeniem miałam już pewność, że coś jest nie tak. Nie wiedziałam właściwie co mam zrobić...zsiąść z roweru, podać chusteczkę? Widziałam jak mijają ja inni ludzie. Nic. A może ktoś już spytał, czy wszystko w porządku, a ja będę kolejną obcotroskliwą natarczywą osobą, która nie ma pojęcia o jej problemach? Potem widać było, że ochłonęła. Wystawiła twarz do słońca. Wstała i pobiegła dalej.

Przypadek 2. Jest taka starsza para. Ona mała i łysa prawie, on wysoki i postawny. Z tyłu wyglądają na dwójkę facetów trzymających się za ręce. Tak pomyślałam, jak zobaczyłam ich po raz pierwszy. W prochowcach od stóp do głów, jak dwa prostokąty sunące po wale przeciwpowodziowym. Zawsze towarzyszy im wielki pies. Taki biały w czarne łaty. Widywałam ich często razem z psem właśnie. Aż pewnego ranka na wale przeciwpowodziowym zjawił się tylko on z psem. Jej małej i łysej już nie było.

Przypadek 3. Ludzi spacerujących z psami jest bardzo dużo. Ale to nie są tylko tam takie se zwykłe spacery. Zawsze są jakieś elementy wychowawcze. Głównie stosowane wobec psów, oczywiście. Ale spacer z psem to także dobry powód, by wyjść i pomyśleć. Taki pretekst. Właściciele o melancholijnym nastawieniu chowają się po krzakach, nad jeziorem, celem bycia osamotnionym przez chwilę. Siedzą tak tam i gapią się w wodę. Zajmuje im to zwykle kilka moich okrążeń, zanim zbiorą się w sobie, wstaną, przywołają psa i pójdą do domu.

Przypadek 4. Poranne aktywności na świeżym powietrzu stanowią również pewne wyzwania. Szczególnie dla tych, którzy nie biegają, nie spacerują, nie jeżdżą na rowerze. Bo nie mogą. Bo czas lub los im nie pozwala na te zwykłe czynności. Zastanawiało mnie to jak wśród biegnących, idących, jadących czuje się ktoś, komu tylko pomoc bliskiego pozwala na wyjście i radość ze słońca i rześkiego powietrza. Ale są też tacy, którzy mogą jeszcze walczyć. Obserwowałam właśnie mężczyznę w wieku średnim raczej, który mierzył się z własnymi nogami, które nie chciały go prowadzić pod górę. Dał radę i cieszył się widokiem siedząc na ławeczce z wyrytym serduszkiem. Wiem, że stamtąd widok na miasto jest piękny.

piątek, 22 kwietnia 2011

Wesołych...

Świąt, gdy Noc jest Wielka. Idźcie na lody:)

niedziela, 17 kwietnia 2011

IKEA - ty tu urządzisz.

Nowy semestr - nowe mieszkanie. Już nie w akademiku, już nie na północy miasta, już nie z dala od cywilizacji, już nie obok tabliczki mówiącej o końcu świata w tym miejscu, już nie na górce, już nie na pierwszym piętrze.

Problem polegał na tym jedynie, że pokój wynajmowany przeze mnie nie miał mebli. Żadnych. Nic. Null. Cztery gołe ściany podłoga, okno oraz sufit z gołą lampką energooszczędną. I sterta moich rzeczy, które niepostrzeżenie nagromadziły się, tudzież bez mojej wiedzy rozmnażały się po cichu za moimi plecami. Teraz leżą sobie tu tu to tam, wysypując się z toreb, wypychając pokrywki pudełek.

Usiadłam pośród tego wszystkiego na podłodze i nie wiedziałam co mam właściwie z tym wszystkim zrobić. Nie mam na czym spać, nie mam na czym siedzieć, nie mam na czym pisać. To może zacznę od włączenia internetu, może on powie mi co mam zrobić, może wyszukiwarka google już zna te problemy i oferuje zestaw gotowych rozwiązań.

Co jest najważniejsze? Najważniejsze jest spanie. Paca mama czuwa jednak nade mną, gdyż właśnie na giełdzie rzeczy pojawiło się ogłoszenie o sprzedaży dwóch nieużywanych materacy prosto z Ikei. Gdzie mój telefon jest teraz w tym całym bajzlu, żebym mogła czym prędzej wykonać telefon i zaklepać sobie ten materac prosto z mych snów?
Odebrał jakiś mężczyzna o bardzo obcym akcencie i bardzo bełkotliwym głosie mówiącym, że materac można sobie odebrać na jsbhfjhsabastrasse. Na jakiej przepraszam bardzo? łodołfełstrasse plus wyjaśnienie jak dojść.
Żeby nie wyjść na totalnie głuchą idiotkę wzięłam mapę i poszukałam ulicy o podobnie brzmiącej nazwie w okolicy, która została mi niejako opisana. Kurtka, portfel, telefon i w drogę.
Chwila napięcia, czy ta ulica i ten numer zgadzają się z tym co zrozumiałam przez telefon. W każdym razie facet dysponował materacem na sprzedać, więc wszystko ok.

Czy jestem samochodem? Nieee, nawet rowerem nie jestem, proszę zarzucić mi ten materac na plecy, a zaniosę go sobie do domu. Że duży? Że 1,40x2,00m to nic. Proszę go mi tylko czymś związać. Nie ma czym?Ależ jest, np. te oto światełka na choinkę na kablu. Dziękuję, biorę.

I tak z moim nowym łóżkiem powiedzmy związanym lampkami na choinkę zatargałam nowy nabytek do domu.

Skoro mamy już spanie nadszedł czas na bardziej skomplikowane konstrukcje meblopodobne. Ikea będzie najlepszym rozwiązaniem.

Tak więc po obiedzie radośnie pobiegłam na dworzec i pojechałam do Kassel. Do jedynie godzina drogi. Potem jeszcze autobus 40 minut i już jestem pod Ikeą.
Biorę wieszak, stolik, pudło plus pokrywka, kosz, ooooo jaki ładny kubek-on idzie ze mną, paczka wieszaków, wiszące półeczki iiiiiiiiii... to chyba wszystko. Tak. Jestem sama i mam tylko ikeowską torbę. To nie szkodzi. Jestem twarda.

Pierwsze problemy z targaniem stolika, wieszaka, pudła, kosza, pokrywki itp. pojawiły się zaraz za kasą. Hot dogi...samoobsługowe...moje dwie ręce zajęte...jeść...chcę, pragnę tego hot doga...Zaczepiłam jakichś ludzi przy stoliku zajadających już takie właśnie hot dogi i spytałam czy nie rzucili by swoimi oczyma w stronę mojego stolika, wieszaka, pudła....
Mmmmmmmmmm hot dog to było to, mogę ruszać w drogę powrotną. Dotachałam wszystkie rzeczy na przystanek, wsiadłam w autobus. Wszystko zgodnie z planem. Co prawda w autobusie wszyscy potykali się o mój wieszak, ale co tam. Miałam wrażenie, że jedna stara kobieta nawet rzuciła w moją stronę nawet jakąś klątwę. Trudno. Wieszak jest mój!
Dziecko podbiegło w stronę mojego wieszaka, pozbierało z podłogi śrubki i pobiegło do mamy. Moje śrubki?! Co one robią w rękach tego bachora?! Dżizusie folia mojego wieszaka jest dziurawa!Cudownie... moje małe śrubeczki...Na szczęście zwrócono mi częśc drobnych elementów z wieszaka, ale prognozy na jego skręcenie wydawały się być coraz odleglejsze...
Wysiadłam przy dworcu, pociąg już stał. Ufff.

Wysiadłam radośnie w Getyndze z moim wieszakiem, który nie wiem czy będzie mógł spełniać swoje funkcje, stolikiem, paczką wieszaków, kubkiem, pudłem oraz koszem. Pomyślałam sobie, że będę dla siebie dobra i zafunduję sobie przejażdżkę do domu autobusem linii 4. Mieszkam na południu, więc napis na autobusie mówiący, że jedzie na południe powinien się zgadzać.

Jakiż to był błąd.

Wsiadłam za jakimś facetem, już wyciągałam pieniądze, żeby zapłacić kierowcy za te przyjemność podróżowania z komunikacją miejską w Getyndze, ale ten mi powiedział, że mogę jechać na bilecie z tym facetem przede mną. Hm. Skoro sam kapitan tego statku twierdzi, że mogę to znaczy, że tak musi być.

Już na pierwszym skrzyżowaniu zorientowałam się, że ten autobus wcale nie jedzie tam gdzie miał. Jedzie zupełnie gdzieś indziej. Pomyślałam sobie, że to nic. Na pewno robi pętlę i kiedyś i tak dojadę na mój przystanek koło domu.

Jakiż to był błąd.

Autobus oddalał się w promieniach zachodzącego słońca coraz dalej i dalej w nieznane, a ja zdążyłam się dowiedzieć, że żadnej pętli nie będzie. Że jadę daleko w całkiem nieznane. W dodatku facet-posiadacz naszego biletu właśnie wysiadł. Świetnie.
Nie pozostało mi nic innego jak też wysiąść, przejść na drugą stronę ulicy i poczekać aż autobus jadący w stronę centrum zabierze mnie z tego odludzia.

Jakiż to był błąd.

Z moim wieszakiem, stolikiem, paczką wieszaków, pudłem, kubkiem, koszem...zwiedziłam wszystkie okoliczne przystanki. Żadne autobusy nie jeździły już tego dnia aż do poniedziałku. To może rozłożę sobie swój stolik, schowam się pod nim i przeczekam ten zły czas.

Potrzebuję taksówki. Ale jak ją zawołać? Zobaczyłam dziadka przy garażu. Krzyczałam, ale byłam dla niego bardziej przeźroczysta niż powietrze, stapiałam się z drzewami, mój głos nikł w śpiewie ptaków. Co stary pierdziel nie chce mi pomóc kurwa.

Dwójka ludzi w samochodzie wydawała się być komunikatywna i kompetentna. Dobiegłam do nich z moim cygańskim taborem zapytać o numer na taksówkę. Facet pokazał mi palcem wskazującym przystanek. Uświadomiłam go o skomplikowanej komunikacji miejskiej w tym mieście. Nie mieli numeru na taksówkę.
Moje położenie zaczynało wydawać mi się już całkiem beznadziejne, gdy kobieta powiedziała, że zawiezie mnie do domu. Właściwie nie miałam innego wyjścia, więc wpakowałam swój wieszak, stolik, paczkę wieszaków, kubek, pudło, kosz...do bagażnika i dalej w stronę zachodzącego słońca.

Faktycznie dowiozła mnie pod sam dom. Oddała rzeczy. Już zabierałam swój wieszak, stolik, paczkę....gdy kobieta wyciągnęła ulotkę z samochodu i mi ją wręczyła. Spotkania z Jezusem?
Oczywiście, że przyjdę, to taki ważny czas przed Wielkanocą, ale właśnie mi się przypomniało, że zostawiłam ziemniaki na gazie. Do widzenia!!!
I oddaliłam się pędem w stronę klatki.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Niekonwencjonalna Holandia.

Plan był taki (najprostszy z możliwych): dojechać za darmo, zakosztować zielonomi przyjemności, wrócić tego samego dnia. Było to proste, albowiem będąc studentem uniwersytetu w Getyndze, można dojechać do granicy z Holandią gratis. Bardzo dobrze przemyślana oferta uczelni. Niby chodzi tu o swobodne przemieszczanie się w granicy landu Dolna Saksonia pociągami bardzo regionalnymi (żadne tam szybkie prędkości), ale pierwszą myślą wraz z otrzymaniem legitymacji był plan dostania się przez bardzo zieloną granicę Holandii, do pierwszego Coffeshopu jaki będzie w zasięgu wzroku.

Plan doczekał się realizacji na początku grudnia, akurat kiedy śniegu spadło wystarczająco dużo, a temperatura w dzień wynosiła -10 stopni.
Liczba uczestników wycieczki:2
Godzina odjazdu pociągu w stronę Hannoveru: 5.02
Liczba dokończonych butelek brzoskwiniowego szampana:1
Godzina otwarcia Lidla w Hannoverze: 6.00
Liczba tanich (lub najtańszych raczej)win z Lidla: 2
Liczba pudełek zapałek kupionych w kiosku na dworcu: 1

Z tym zaopatrzeniem kolejne trzy godziny podróży minęły nie wiem kiedy. W każdym razie w niejakiej mieścinie Leer, nazwaną na potrzeby wycieczki Pustki, należało się wpakować w pociąg wiodący do Holandii. Problemy z tym związane:
a) wina wina i lewitowanie w związku z tym,
b) brak zakupu holenderskiego biletu na bardzo holenderski pociąg,

Punkt b) związany był z kolejnymi możliwymi rozwiązaniami:
1. przeczekać 9 min podróży do drugiego miasteczka od granicy w kiblu,
2. w razie kontroli udawać, że nadal jest się w Niemczech i pokazywać niemiecką legitymację (która przecież uprawnia do podróży po Dolnej Saksoni,
3. w razie kontroli nie udawać, że jesteśmy Polakami, natomiast udawać, że nie mówimy w żadnym innym obcym języku,
4. w razie kontroli pokazać bilet ulgowy (za 1,20 PLN) Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Łodzi.

Pomysł nr 1 odpadł natychmiast. W pociągu nie było nikogo poza nami i typem, w stylu Pana Żula, z puszką piwa w ręku. Zabarykadowanie się w kiblu mogłoby zostać natychmiast zauważone, albowiem nie tylko w trójkę byliśmy pasażerami, ale także pociąg miał dwa wagony, na wzór tramwaju. Cóż.

Pomysły 2,3,4 nie doczekały się realizacji, ponieważ Pan Konduktor (niech Paca Mama ma go w swej opiece) zażądał biletów jeszcze po niemieckiej stronie granicy, więc nasze cudowne legitymacje były bardzo wystarczające.

Wysiedliśmy koło 11.00 w Winschoten. Bez planu miasta, jedynie z adresem dwóch punktów docelowych naszej wycieczki i zapamiętanym obrazem ich położenia z GoogleMaps.Tyle.

Holenderskie małe miejscowości nie wyglądają tak jak sobie je wyobrażałam. Przynajmniej to nie wyglądało.

Organizm miejski Winschoten był chaotyczny, uliczki pokręcone, po 200 m kończące się niczym. Jakiś dom handlowy wciśnięty w jednopiętrowe domu, tu kościół, a tam drugi. Drzwi zamknięte. Jesteśmy w centrum, a nagle na tyłach miejskiego życia Winschoten. Autochtoni podskórnie wiedzieli, że jesteśmy obcymi, a my podskórnie wiedzieliśmy, że oni wiedzą. Obserwowali każdy nasz ruch. Z okien, zza sklepowych lad, z bud z jedzeniem, z samochodów. Pytali czego tu szukamy. Nie chcieliśmy im powiedzieć.

Kiedy wreszcie w tym małomiasteczkowym koszmarze znaleźliśmy jeden z zielonych miejsc przystankowych. Uradowani tym faktem natarliśmy na drzwi, które nam powiedziały, że czynne jest dopiero od 13.00. To samo w punkcie nr 2.

Oddaliliśmy się w celu znalezienia rozrywki na kolejne dwie godziny. Nie było łatwo, ponieważ w ręku została nam jeszcze jedna butelka wina, a ławka w porcie była zaśnieżona. Ratunkiem okazały się złote łuki hamburgerowego eldorado. Zgodnie z ideą wycieczki, zamówiliśmy zwykłe hamburgery. Najtańsze. Ponieważ wino z lidla najwyraźniej nadal dawało o sobie znać, hamburgery magicznym sposobem zamieniły się w cheesburgery. (Liczba opakowań sera zakupionych w lidlu:2)


McDonald's nigdy nie świeci pustkami. Nawet ten w Winschoten. Obserwowaliśmy parę pochłaniającą swoje mczestawy, dzieci pochłaniające swoje frytki, dwójkę, która wysiadła z czarnego samochody, która postanowiła poddać się wykwintności serwowanych dań.
Zbliżała się 13.00.

Żeby nie było, że czekaliśmy na otwarcie i jesteśmy pierwszymi spragnionymi wrażeń klientami-turystami, byliśmy o 13.10.

Coffeshop wyglądał dość melinowato. Wewnątrz lada z kasą i minimenu tego baru po prawej, drzwi na domofon, hasło, sezamieotwórz się na lewo. Najpierw menu, kasa, pieniądze. Koleś Pan Sprzedawca nie wyglądał na Holendra...Nikt z klientów nie wyglądał. Większość wyglądała na stałych bywalców, potomków znad Eufratu i Tygrysu, albo bohaterów Trainspottingu. I w tym wszystkim my, biali ludzie ze wschodu, bardzo wyglądający na bardzo turystów.
Whatever.
Zaopatrzeni w odpowiednie środki odurzające dostaliśmy zezwolenie na przekroczenie magicznych drzwi otwieranych jedynie przez Pana Sprzedawcę - Nieholendra. W środku było jeszcze gorzej niż w przedsionku. Ciemno jakoś, ściany dla niepoznaki pomalowane na zielono, wyposażenie bardzo podrzędnego pubu w Łodzi.
Whatever.

...

Pociąg powrotny był o 16.53, a przed nami ten sam problem. Jak wsiąść niezauważonym, a przynajmniej sprawiać wrażenie osób, które już od Groningen jadą tym pociągiem i na bank miały już sprawdzone bilety. Rozwiązanie było jedno: wbiec do pociągu, w locie zdjąć czapki, szaliki, kurtki i rękawiczki, w tym samym momencie dojadać kanapkę i kończyć dopijanie herbatki z termosikowego kubka. Bułka z masłem.
Tym razem holenderskim pociągiem jechał tłum ludzi...może zjaranym pracownikom kolei nie chciało się chodzić w te i z powrotem, bo dojechaliśmy do Niemiec bezpieczni.
Wysiedliśmy w Leer. Nie byliśmy pewni, czy rano byliśmy na tej stacji. Ale w sumie nie było innej możliwości. Przeszliśmy na perony rozglądając się bacznie na boki, szukając jakiś znajomych elementów z rana. Nic. To to wino z lidla. Tak to jego sprawka.
Z Leer do Hannoveru w towarzystwie Kartofellsalat (Holenderski Lidl)i jednego Tyskiego(Getrankemarkt, Getynga), które wzięłam na wszelki wypadek, jechaliśmy sobie dalej. W Hannoverze godzina przerwy. Nasz pociąg był dopiero o 21.36, a na zewnątrz hannowerski Weinachtsmarkt przyciągał tandetą i plastikiem. Jego zaleta tkwiła w grzanymi winie.
A ponieważ było zimno, bardzo zimno, pobiegliśmy do pierwszego stoiska i kupiliśmy po kubku. Grzało mocno w ręce i dusze zmarzniętych pielgrzymów.

O 22.50 Metronom zajechał na stację w Getyndze. Po 18 godzinach znów byliśmy w punkcie wyjścia.
Dziękuję. Dobranoc.