niedziela, 11 grudnia 2011

Kutno-Kostrzyn nad Odrą.

Plan pojawił się zimą, zdaje się nad promocyjnym piwem w cenie 2 Euro w barze na Wilhelmsplatz. Na zewnątrz leżał śnieg, a wśród ścieśnionych w środku osób padł pomysł, propozycja, albo nawet stwierdzenie faktu, że w sierpniu powinniśmy/moglibyśmy/zrobimy to/ udać się wszyscy w jedynym słusznym kierunku na granicy Polski i Niemiec, gdzie każdy może rozbić swój namiot, posłuchać muzyki i napić się piwa, wina, wódki w zależności od osobistych preferencji.

Wszyscy kiwali w zrozumieniu głowami, uśmiechali się do siebie wzajem, bo cóż innego można było zrobić. Sierpień miał nastąpić za jakieś siedem miesięcy.

...

Kiedy siedem miesięcy później ubrana w moją flanelową koszulę, granatowe trampki pakowałam konserwy oraz puszkowane browary do plecaka z uśmiechem przypomniałam sobie to nasze środowe spotkanie na Wilhelmsplatz. Bo pomysł właśnie wkraczał w życie. A ja lubię jak dziwne pomysły znajdują wreszcie szczęśliwe rozwiązanie.

Moja część planu zakładała wyjazd w pierwszą środę sierpnia i środkami komunikacji dotarcie na Woodstock grający w Kostrzynie nad Odrą.

T., zaofiarował się wspaniałomyślnie, że pojedziemy do Kutna i stamtąd złapię swój pociąg, który prosto zawiezie mnie do Kostrzyna nad Odrą i już o 19.00 będę na miejscu mogła się ekscytować atmosferą.
Plan był jasny, oczywisty i niewystawiony na żadne nieprzewidziane atrakcje.

O, w jakimż ja byłam błędzie. (jak zwykle.)

Kutno przywitało nas przebudową dworca. Jednego z moich ulubionych w Polsce (Obok Łodzi Fabrycznej i Piotrkowa Trybunalskiego oraz Torunia Głównego.) W związku z czym kasy zostały przeniesione do niedalekiego sklepu spożywczego i baru: hamburgery, zapiekanki, hot-dogi. Podeszłam do kasy i poprosiłam o bilet relacji Kutno-Kostrzyn nad Odrą. Pani z okienka zniknęła. Chodziła od koleżanki do koleżanki. Szukała po szufladach, patrzyła w ekrany komputerów, prawdopodobnie wyszła na hot-doga, rozmawiała z sąsiadką z klatki, gdy wreszcie wróciła i sprzedała mi bilet. Wychodząc zaczepiła mnie wielka, blond wytleniona, podejrzanie ubrana dziewczyna bez zębów na przedzie. Chyba jeden był złoty. Chciała pieniędzy (oczywiście!)na swój przemyślany wcześniej cel, którym było dołożenie się do biletu. Niestety miałam w ręku dwa złote, więc jej dałam, bo moja asertywność uciekła z krzykiem.

Wychodząc również zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia z którego z dwóch peronów odjeżdża pociąg ku wolności. "Nie szkodzi" - odpowiedziałam sobie równie szybko. Od czego są żółte rozkłady.

Patrzyłam...szukałam...do kasy daleko...patrzę raz jeszcze...T. patrzy razem ze mną.

Jak nic. Pociąg relacji Kutno-Kostrzyn n. Odrą po prostu nie istnieje.

Ale nie było wyjścia. Domniemany mój pociąg nadjechał więc wsiadłam prosząc T., żeby nic nie mówił mamie.

Pociąg relacji Warszawa-Poznań, który rzekomo miał być relacji Warszawa - Kostrzyn posiadał całe trzy wagony, w których ludzie pocierali się tyłkami, biustami i przejeżdżali walizkami po stopach. Rozsiadłam się więc pod kiblem, a jakże, poczekam sobie na kobietę od biletów, niech ona mi powie gdzie jest mój pociąg widmo.

Kobieta od biletów nie wiedziała. Nic. Postanowiłam podzwonić po znajomych, niech Internet powie nam prawdę.

Prawda była smutna. Nie ma takiego pociągu. I co więcej. Takiego pociągu do Kostrzyna dziś już nie będzie.

Dumając nad swoim losem pod pociągowym kiblem usłyszałam jak ludzie rozłożeni w korytarzu i pijący kolejne warki rozmawiają o namiotach i czymś tam. Uznałam to za sprzyjający znak, więc wyciągnęłam puszkę specjala i podpełzłam z plecakiem w ich kierunku. Trzyosobowa grupa z Warszawy w składzie osobowym J. i jego dziewczyna B. oraz ich przyjaciel T. zmierzała w moim kierunku pokazując mi bilet jak w mordę strzelił relacji Warszawa-Kostrzyn nad Odrą na dziś. Widać w kasach nie przejmują się sprzedawaniem biletów na pociągi, które nie istnieją. Mówisz i masz.

Na szczęście od tej trójki dowiedziałam się, że z Poznania ma jeszcze dziś odjechać pociąg woodstockowy, którym pojedziemy razem dalej. Ale, że ponieważ mamy w Poznaniu trochę czasu, może wybrałabym się z nimi na małe zwiedzanie. Dlaczego nie?

Na miejscu jakaś autochtonka zaprowadziła nas na przystanek i pokazała gdzie mamy jechać. Bez biletów oczywiście i z całym dobytkiem rzecz jasna jechaliśmy gdzieś w stronę zdawało się centrum miasta. Wysiedliśmy tam, gdzie miły pan nam powiedział, że jest stary browar. Znaleźliśmy stary browar i całkiem nowe kfc, gdzie się posililiśmy przed dalszą drogą, a kubełku z lodem z wielkiej dolewki schłodziliśmy wódkę na dalszą drogę. Czas nas gonił, a więcej pociągów tego dnia w stronę woodstocku nie było, więc ruszyliśmy na dworzec.

Znając doskonale polską rzeczywistość kolejową można było się właściwie tego spodziewać, że ten pociąg nie przyjedzie. A przynajmniej nie o tej godzinie, o której miał przyjechać i nas zabrać z Poznania. Cóż zrobić z kolejną godziną na dworcu Poznań Główny?
Odpowiedź była prosta.

Wypić schłodzoną wódkę przy stole w dworcowym kfc.

J. wyciągnął profesjonalne kieliszki. Lód topił się z wolna.
Zamówiliśmy frytki dla niepoznaki.

Po godzinie wyszliśmy w lepszych nastrojach na peron, gdzie reszta pijanych z nudów ludzi koczujących od nie wiadomo jak dawna na tym dworcu, siedziała sobie grupkami. Więc i my usiedliśmy na plecakach i przyłączyliśmy się do patrzących w jedną stronę gromadek.
Pociąg nie przyjeżdżał...
i nie przyjeżdżał...
i nie przyjeżdżał...
i nie przyjeżdżał...
Przyjechał! Wszyscy rzucili się do środka, w tempie wiązki światła zajęliśmy cztery miejsca na piętrze pociągu. Plecaki pod nogi. Piwo w dłoń. W powietrzu delikatna woń zieleni.I tak na dyskusjach minęła nam droga przez wiochy wielkopolski i zadupia ziemi lubuskiej. Chłopaki pod ciężarem coraz cieplejszej wódki uginali się powolnie. Podobnie jak reszta pasażerów.
Na miejscu byliśmy o 1.00 w nocy. Pożegnaliśmy się na polu, choć puścić mnie nie chcieli i już więcej się nie widzieliśmy.
J. i B. życzę dużo słońca w życiu z okazji ich październikowego ślubu. A T. poszukiwanej miłości.:) Siema.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz